W upalne dni ulice miasta pustoszały. Ludzie chowali się w cieniu domów lub wyjeżdżali w miejsca przyjaźniejsze od betonu i asfaltu. Zostawały jedynie latarnie i znaki drogowe informujące o tym, jak i gdzie nie należy lub wskazane jest jechać, wystawione na słoneczne światło budynki i biurowce, porzucone w pół pracy place budów i wygrzewające się w upale płyty chodnikowe, jezdnie i wszędobylskie kostki bauma.
Miasto zatrzymywało się znienacka i zastygało w bezruchu jakby grało w dziecięcą zabawę z Babą Jagą. Wyludnione budynki o ocienionych oczach okien, milczące i wpatrzone w dal, wypełniały przestrzeń w sposób nieruchomy. Labirynty ulic i chodników, oblepione gdzieniegdzie tunelami, estakadami i mostami, rozplatały po całym mieście wstążki niewykorzystanych możliwości mobilnych. Sklepy i kawiarnie świeciły pustymi fotelami i widokiem za szybą. Drzewa i żywopłoty prowadziły drogi równo, w sposób przetykany trawą i krawężnikami jakby odprowadzały gdzieś niewidzialnych przechodniów. Trochę szumiał wiatr w zaciągniętych markizach sklepów i parasolach. Trochę szeleściły liście, kiedy pocierały się o siebie. Lecz głównie było cicho. Jak makiem zasiał. Albo chabrem.
Po jakimś czasie pojawiały się pierwsze zwierzęta. Najczęściej były to pająki. Wychodziły z różnych szczelin, dziur i zakamarków. Najpierw ostrożnie badały odnóżami teren, by potem coraz śmielej ruszać w miasto. Przebiegały przez trawniki i ulice nie zwracając uwagi na zamieszczone tabliczki w stylu „Nie deptać trawników” czy czerwone światła. Poruszały się pojedynczo albo małymi grupami, wprawiając w ruch place, chodniki i ściany.
Zaraz za nimi pojawiały się jaszczurki. Wypełzały chwiejnym krokiem z ukryć i czelości w poszukiwaniu nasłonecznionych miejsc. Lubiły układać się na dachach przystanków autobusowych, by podwyższać swą zmienną temperaturę ciała. Obsiadały je jak przyssawski z każdej możliwej strony nadając im nowe oblicze disajnerskiego wyglądu.
Często pojawiały się też żaby. Gromadziły się w okolicach fontann i małych jeziorek w parkach. Ich rechot niósł się w nocy po całym mieście, odbijając się od budynków, zawracał i zmieniał swoje ścieżki dźwięku nadając im trajektorie zbliżone do bazgrołów. W płytkich nieckach fontann żaby składały jaja i po dwóch tygodniach ilość żab pięciokrotniała, albo siedmiokrotniała. Miasto się zażabiało.
Również koty i ptaki obsiadały miasto jakby chciały je przejąć na własność. Koty grzały swoje ciała jak jaszczurki obsiadając głównie dachy domów. Ptaki preferowały parapety, gałęzie drzew i druty zawieszone nad miastem. Obsiadały je stadnie, dyskutując, trajlując i świergocząc. Jakby chciały wyśpiewać gardło. Wykrzyczeć się. Zaakcentować obecność.
Były i inne zwierzęta. Przyczajone lisy przemykające po ulicach w stylu złodziejsko- tajnym. Pojawiały się i znikały jak mrugające rude światła. Z lasu wychodziły dziki, żeby ryć ziemię tam, gdzie zęby koparek i buldożerów zostawiły ją nietkniętą. Gdzieś przefrunęła ważka. W rzece zamieszkał wielki pyton, któremu udało się opuścić zamkniętą na cztery spusty klatkę. Najpierw terrarium, a potem schodową. Lubił owijać się na balach drzew leżących blisko brzegu i czekać na zdobycz do przytulenia w śmiertelnym uścisku. Cenił sobie wolność i życie w zgodzie z naturą. Swoją.
Wyludnione miasto zarastało zielenią. Korzenie drzew wypiętrzały chodnikowe płyty, przebijały asfalt, by uziemiać się mocniej. Rośliny płożące wybiegały na ściany i urządzały wyścigi we wspinaczce na dach. Trawa bujniła się, a polne kwiaty kiwały ciężkimi głowami koniczyn i mleczy na wietrze. Chwasty wyrastały z pęknięć budynków i z niezłomnym chwaścianym pragnieniem życia rosły, poszerzając szczeliny i rysy. Beton dziczał i oddawał się we władanie roślin.
Kiedy ludzie powracali do miasta, dziwili się widząc je odmienione. Odkrywali je na nowo. Inne, ożywione, rozbrzmiewało nowymi dźwiękami. Było bardziej dzikie, oplątane naturą. Tętniło i pulsowało szeregami mrówek i tramwajarzy. Przyczajało się w słonecznych plamach błyszczącymi ciałam zaskrońców i traszek. Dudniło i klekotało. Rżało. Rozzwierzęcało.
Jednak zwierzęta szybko wracały do swoich kryjówek po tych atrakcyjnych wakacjach. Opuszczały przystanki, fontanny i trawniki, które służyły im za domy letniskowe na tym wakacyjnym wypadzie do pustego miasta. Znikały z ulic, zapadały w lasy. Zostawiając gdzieniegdzie ogryzki jabłek i papierki po ukradzionych cukierkach.
Roślinność dostawała po łbie kosiarką i innymi maszynami wytwarzającymi dużą ilość hałasu i spalin. Czasem była pryskana. Czasem śmierdząco. Aż ginęły pszczoły. Człowiek ją kiełznał, wyrównywał, strzygł przypominając o tym, kto tu rządzi. Wyrywał chwasty.
Nie udało się jedynie złapać pytona, choć próbowano wielokrotnie. Za każdym razem uciekał w rzekę i znikał, jakby go wcale nie było. Przypominał o sobie raz na jakiś czas, kiedy utulił tych, co zagłębili się na jego teren. Też chciał pokazać, kto tu rządzi. Potem znowu wślizgiwał się w wodę wymykając tym, którzy go ścigają. Pozostał wolny. W zgodzie z naturą. Jak przypomnienie lata.