Byle zacząć. Te początki przysparzają mi wiele trudu. Wiele współczesnego kreślenia na ekranie, po którym nie zostaje najmniejszy ślad. Po prostu biała tafla komórki znów gotowa na moje pisanie. W oczekiwaniu na litery. Czysta.
Czasem myślę, że już dziś nic nie napiszę. Znowu kreślę. I znowu zaczynam. Upływa godzina, a ja mam przed sobą biały ekran, jakbym nic przez ten czas nie robiła. Skasowałam godzinę. Usunęłam ją i teraz nie wiem, czy stracona, czy jednak przeżyta.
Kiedy już zacznę najczęściej jakoś idzie. Do przodu. Często nawet w niezłym tempie. Jakbym przez kolejną godzinę chciała nadrobić utraconość poprzedniej. Wynagrodzić. Zadośćuczynić czasowi.
Wybijam litery na klawiaturze komórki pospiesznie, szukając w głowie słów, sformułowań, porównań. Snuje mi się. Tylko trzeba rozsnuć początek. Rozpalić pod historią ogień. Wykrzesać pomysł. Zacząć.
Kiedyś mama opowiedziała mi anegdotę o Żeromskim i jego rękopisach „Popiołów”. Pierwsza strona była cała pokreślona. Układały się na niej zdania, słowa, próby i podejścia do początku. Otwarcia powieści. Nakreślone, odrzucone, niezadowalające. Wszystkie napisane i wymazane po to, by dzieło rozpocząć słowami: „Ogary poszły w las”. No właśnie.
Zawsze przypomina mi się ta anegdota, kiedy tak kreślę i kreślę te początki. A potem nagle jakieś jedno zdanie i coś zaskoczy. Kliknie. I tekst biegnie po ekranie płynnie, bez specjalnych przeszkód i potknięć.
Być może tę anegdotę zapamiętałam na potrzeby tego tekstu. Albo po prostu mama opowiadała mi ją wiele razy. Ma takie tendencje. Pewne sytuacje w jej głowie stają się historiami powtarzanymi zawsze w ten sam, trochę przez nią ubarwiony sposób. Nabierają więc własnego życia. Kreują nową rzeczywistość. A z czasem stają się odrębnymi tworami, żyjącymi własnym życiem.
Jako dziecko uwielbiałam historie mamy o tym, jak była dziewczynką. Miała takie śmieszne pomysły! Mogłam tych powtarzanych zawsze tak samo opowieści słuchać w kółko. Przychodziłam do mamy i mówiłam: A opowiesz mi o produkcji zgniłków śliwkowych? Albo o batacie, którego wyrzuciłaś za okno?
Czasem mama opowiada mi moje własne historie. Potrafi mnie zaskoczyć. Dowiaduję się z nich rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Albo zapomnisłam. Nigdy nie wiem, w którym miejscu przebiega granica w opowieściach mamy pomiędzy interpretacją a prawdą. Ubarwieniem a faktem.
Więc ta historia o Żeromskim może być bujdą na resorach. Lub najprawdziwszą prawdą. A najpewniej leży gdzieś pomiędzy. Może kreślił tylko pół kartki.
Mojego kreślenia nikt nie obejrzy. Rozmywa się w masie zerojedynkowych metadanych gdzieś w tajemniczych odmętach Internetu. Wpadają do czarnej dziury i dają się zassać. Przepadają.
Być może gdzieś istnieje świat nieudanych początków. Prac wyrzuconych do śmieci. Skasowanych pomysłów. Żyją tam sobie te odrzucone fragmenty nas i podpierają się wzajemnie na chybotliwych nogach. Wspólnie tworzą niedoskonały świat złego początku. Ze słabym zakończeniem. Co nie oznacza, że nieszczęśliwym.
Być może mam tendencję do wymyślania historii ubarwionych i nieprawdziwych. Tworzenia nowej rzeczywistości pozlepianej ze wspomnień, obrazów, zapachów. Z wrażenia chwili. Możliwe, że czasem odrywam się od tego świata i trochę przebywam w innym. Tym, w którym żyją odrzuceni. Albo jeszcze gdzie indziej. Czasem po prostu, jak już zacznę, to kontynuuję. Płynę. Poddaję się biegowi historii. Jakby to ona mną kierowała. Kazała się wypisać. Opowiedzieć. Muszę jedynie za każdym razem znaleźć klucz. Lub wytrych. A czasem choćby łom.