Łąka

przez | 8 listopada 2020

Wyobrażam sobie łąkę. Późnowiosenną. Albo już letnią. Pełną kwiatów, plam słońca, owadów. Czuję jej miękkość pod stopami. To trawa. Nie ta szorstka, tnąca, ale ta delikatna, która gładzi stopy swoim dotykiem. Lekko łaskocze. Pomiędzy jej źdźbłami widzę kropelki rosy. Jest rano. Jest bardzo jasno. Pełno wszędzie słońca. Mimo wczesnej pory zagląda w każdą szczelinę. Ogrzewa mi twarz, głaszcze ją porannym ciepłem. Zmywa nutę chłodu pozostałego po nocy. Łąka pachnie oszałamiająco. Słodyczą kwiatów. Zielenią trawy. Ciepłem powietrza.

Zanurzam stopy w trawę. Zanurzam wzrok w łąkę. Jej przestronność ciągnie się za horyzont. Biegnie trochę z górki i wspina się pod górę. Krajobraz, tu gdzie stoję, jest pofałdowany. Jest na czym oprzeć oko. Gdyby chciało przystanąć. Ale wcale nie chce. Biega dalej. Z prawej strony łąka kończy się w miejscu, w którym zaczyna się las. Pełen soczystej zieleni. Gry światła i cienia. Szumu liści. Tajemnicy.

Łąka rozbrzmiewa kolorem i brzęczeniem. Kwiaty są raczej drobne. Mogłyby wydawać się delikatne, gdyby nie ich witalność. Pełnia zapachu i barwy. Sztuka kołysania się na wietrze. Przyjmowania owadów. Dużo tu fioletu w różnych odcieniach. Różu. Żółtości. Delikatnych i mocnych. Bieli. Kwiaty się krąglą, chylą, ugwieżdżają. Prężą płatki, podnoszą głowy, obsypują łodygi. Trzymają się w grupach lub rosną pojedynczo. Z poczuciem bycia w odpowiednim miejscu. Z pocałunkiem pszczoły w żółci środka. W plamie słońca ukrytej w delikatnym proszku przetrwania.

Wszystko zielenieje i drga. Liście i łodygi ociekają chlorofilem. Feeria odcieni zielonego wibruje zielonym dźwiękiem, który słyszę tylko na łące. Jest w nim esencja łąki. Jądro istnienia. Uroślinnienie. Gra w nim wiatr. Brzęczą owady. Stukają odnóżami pająki. Pachnie ziemia. I trawa. Krople rosy spływają w dół z delikatnym dzwonieniem. Gdzieś w górze pokrzykują ptaki. Szczebioczą. Ćwierkają. W lesie stukają gałęzie. Drzewa skrzypią. Rosną z cichym szmerem. W oddali coś dudni. Spada. Oddala się. Cichnie.

Nad łąką unoszą się motyle. Napełniają powietrze rozedrganiem. Rozbłyskują kolorem malowanym na pergaminie skrzydeł. W ich niesfornym locie, pełnym nagłych wzlotów, zawirowań, spadków istnieje jakiś koncept. Choć trudno go uchwycić. Kruchość motyli ujmuje pięknem. Rozbarwia niebo. Zachwyca.

Napełniam oczy łąką. Chłonę jej kolory i dźwięki. Wdycham głęboko zapachy. Grzeję się do kości. Moja skóra naciera się słońcem jak balsamem. Zażera witaminą D. Wystawiam w górę twarz. Daję się całować promieniom. Słyszę brzęczenie. Pośpiech owadziej pracy. Czuję zapach lata. Nagrzanego powietrza i kwiatów. Ziemi. Słyszę nawoływanie. Ktoś mnie szuka. Odwracam głowę. Muszę wracać do domu. W oczekiwanie na wiosnę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *