Szłam dziś przez park. Było już ciemno, choć jeszcze całkiem wcześnie. Wieczory listopadowe mają w sobie z każdym dniem coraz więcej mroku, który wciska się w zakamarki popołudnia i wypełnia je coraz bardziej. Oblepia wszystko czarną sadzą, otacza pyłem i kurzem. W parku było więc mroczno. Prawie bezlistne drzewa tworzyły plątaninę sękatych gałęzi na tle nieba. Trawa i kałuże lśniły od świateł latarń i samochodów. Liście szeleściły pod stopami, jakby usilnie chciały coś powiedzieć, a w oddali szczekał pies. Nad nami krakały wrony. Było ich wiele, choć nie liczyłam. Ciężko było je dostrzec pochowane wysoko na górze, kłócące się, rozkraczane i wrzeszczące. Darły się, skrzeczały.
Szliśmy pod drzewami z tą wronią pieśnią nad głową. W oddali majaczyły żółte kule latarń, które wzywały nas do siebie. Przyspieszyłam kroku, bo jakoś nieswojo czułam się z tym wronim wrzaskiem nad głową. Niósł się nad nami dalej, śledził nasze ścieżki. Doganiał nas i gubił, przelatywał mimochodem, a może z pełną premedytacją. Nie mieliśmy ochoty uciekać, choć czuliśmy, że tylko w ten sposób strząśniemy z siebie mrok, sadzę i grozę. W końcu znaleźliśmy kałużę. Wbiegliśmy do niej skacząc i chlapiąc. Entuzjazm syna dodawał otuchy. Zaczęliśmy skakać w wodzie. Chlupać i hopsać. Rozlewać wodę, rozchlapywać po okolicy. Woda strzelała spod naszych stóp i rozlewała się po okolicznych płytach chodnikowych. Odbite w kałuży niebo zatrzęsło się. Drzewa pozrzucały ostatnie liście, a ptaki z jeszcze większym wrzaskiem zerwały się w górę i zaczęły krążyć po ciemniejąc niebie. Do krakania dołączył łopot i szelest skrzydeł młócących powietrze. Znikąd przyszedł wiatr i poderwał z ziemi liście. Z szelestem roztańczyły się, rozwirowały, tworząc kolorowe kolumny, które unosiły się wokół nas, jakby podtrzymywały niewidoczne dla oczu sklepienie. Nagle w mroku pojawiła się szczelina. W kilka sekund rozwarła się i lunął na nas deszcz. Natychmiast zmokliśmy całkowicie. Woda skapywała nam z nosów i kapturów, uderzała w chodniki, chłostała trawę i ziemię. Przyglądaliśmy się jak jej atramentowe smugi spływają do studzienek ściekowych. Wystawiliśmy języki, by spróbować listopadowego deszczu. Smakował nocną jagodą, cierpką i ciężką. Napiliśmy się wody, by zmienić smak. Wtedy zorientowaliśmy się, że zniknęły wrony i ich wrzask. Zastąpił je szum deszczu i jazgot wiatru pomiędzy drzewami. Z naszej perspektywy widać było, że ganiają się po parku jakby grali w berka. Wiatr wygrywał, choć jego przewaga nie była wielka. Wykorzystaliśmy tę nieuwagę i pobiegliśmy do tramwaju. Stał na skraju nocy i czekał na nas. Wbiegliśmy łopocąc mokrymi kurtkami, z bajorami w każdym z butów. Przy każdym kroku bajoro zasysało stopę z cichym mlaśnięciem i po chwili wypluwało z powrotem. Usiedliśmy w tramwaju, poddaliśmy się rytmowi stukotu kół o tory. Widzieliśmy światła okien, które wyłaniały się z mroku. Dostrzegliśmy torowisko pociągów i kolorowe światła kolejowe. Czuliśmy się wolni. Mokrzy i szczęśliwi. Bo jedna z wron coś upuściła, gdy zrywała się do lotu nad nami. To był kasztan. Ostatni, który spadł w tym roku. Prosto pod nasze stopy jak podarunek nieba.