Były i takie noce, kiedy snułam się po zaułkach nocnego miasta w oczekiwaniu na nieznane. Włóczyłam się po tajemniczych spelunach, w których wielu odpływało z tego świata całkiem znienacka i często w oparach absurdu. I alkoholu. Niektórzy spadali z krzesła. Inni ulatywali ku górze jak niekończące się historie ich własnych opowieści. Czasem przysypiali w pół zdania albo wręcz odwrotnie, przebudzali się w połowie snu. Wielu zbliżało się do cienia, choć w przyćmionym blasku lamp i chwiejnej grze świec zdawali się błyszczeć, a czasem nawet lśnić. Noc wibrowała. Muzyką, szmerem rozmów i dymem papierosów, który osnuwał wszystko mgłą nieistnienia. A może prawie istnienia. Twarze ludzi falowały, rozmowy drżały, wznosiły się, upadały z hukiem na ziemię, kiedy urywał się wątek lub trzeba było do toalety. W toaletach było ciasno i zawsze zbyt jaskrawo. Lampy nad lustrem miały tendencję do pokazywania prawdy o naszej cerze. Uwypuklały pory, zmarszczki i cienie pod oczami. Jakby chciały nas przepędzić od umywalki, by kolejni oczekujący przed drzwiami mogli wejść. Do toalet zawsze były kolejki. Często dłuższe od tych do baru. Ciągnęły się w sposób kręty, nieskoordynowany, pomagały zawierać nowe znajomości, skoczyć na parkiet lub zdecydować się na sikanie w krzakach. W nocnym mieście blichtr i błysk często wykańczała fizjologia. Pod drzewami, w zacienionych krzakach błysnął czasem cekin lub dżecik eleganckiej sukienki obsikanej w chwiejnym kucu. W powietrze niósł się zapach Chanel 5 przy wtórze wyrzutu obiadu z trzewi. W nocnym mieście cienie pokazywały więcej niż ukrywały światła.
Czasami przyglądałam się temu, jakbym planowała to komuś opowiedzieć. Namalować. Wtedy jeszcze malowałam. Z zaciętością człowieka zgubionego uciekałam w jakiekolwiek kawałki powierzchni płaskich i pokrywałam je szkicami miejsc, ludzi, lamp, dymu i szkła. Nie umiałam jednak oddać tego drżenia rozgorączkowanego powietrza. Tej atmosfery takemnicy, szaleństwa i nieuchwytności, którymi mamiły nas speluny. W bladym świetle poranka odkrywałam płaskość rysunków. Jednak to nie rysunki były płaskie, ale speluniany świat tiuningowany nocnym alkoholem i światłem. Czasem, ale tylko czasem, udawało mi się go oddać barwą farby rozmazanej na płótnie palcami. Kolory zmazywały się, nachodziły na siebie, tworzyły zarys dymu na zarysie twarzy, dcięki czemu można było zobaczyć nierealność i ulotność nocy. Tam gdzie kolana się stykały kolor ciemniał dwuznacznie, nie wyjaśniając, które kolana do kogo należą. Twarze uciekały w mrok, jakby nie chciały być zapamiętane. Jakby już spisały się na zapomnienie. Może wyrażały wstyd ukrywany tak głęboko, że aż nieuświadomiony.
W nocnym mieście wszystko jest grą świateł i pozorów. Prawda drzemie głęboko i ciężko ją dobudzić. Trzeba by usunąć dym otulający głowę, a ta operacja boli. Obnażanie nocnego świata jest nieprzyjemne. Odziera tajemniczość i nieuchwytność chwili przeistaczając je w to, czym napradę nasiąkły. Ukazuje fikcyjność postrzeganego świata. Pragnienie ucieczki.
Obudzenie prawdy prowadzi do wolności. Do zobaczenia świata w jego złożonej płaskości, wielokrotnie odbitej pod różnymi kątami, nadającymi jej efekt trójwymiaru. Do odkrywania zakrzywień własnych emocji i nauki ich nazewnictwa. Prowadzi do poznawania siebie. Również obnażonej. Namalowanej od nowa. Bez przymgleń, niejasności i cieni. Bez retuszu. Wchodzę w ten labirynt wewnętrznego ja i odkrywam motyla. Ma jasno-zielone skrzydła z czarną kropką. Tańczy i wiruje w powietrzu jakby na mnie czekał i chciał mnie gdzieś zaprowadzić. Idziemy. Labirynt jest kręty, najeżony słabościami i tym, co mnie zniewala. Odkrywam to, bojąc się, co zastanę za kolejnym zakrętem. Pokonuję pułapki i złośliwe stwory, które się naigrywają. Śmieszą i chichrzą, a to boli. Mijam je jakby nigdy nic pełna wstydu i upokorzenia. Cała w środku wrę. Wyobrażam sobie unicestwienie stworów. Opiekam je na ogniu. Przyduszam. Kopię porządnie w tyłek. Gryzę. Dopiero później odkrywam, że można je oswoić. A potem nawet polubić. Wtedy, to już krótka droga do akceptacji. Wystarczy porządnie skoczyć. I pocałować gwiazdy własnego, niezasnutego niczym umysłu. Otworzyć oczy. I zobaczyć wszechświat.