Jesiennymi nocami wyruszam na jesienną włóczęgę. Zakładam wiatr na głowę, ramiona otulam mgłą. Ręce chowam głęboko w kieszenie „spodni do łażenia”.
Jesienne wędrowanie ma w sobie chłód i zapach wilgoci. Rozciąga się jak wrzosowisko. Lubię wchodzić pod górę w fioletowym blasku małych dzwoneczków. Dźwięczą barwą i wiatrem. Pachną marzeniami.
W jesiennej wędrówce mieści się jesienna szaruga. Chronię się wtedy pod peleryną deszczu i pozwalam kroplom bębnić w moje myśli. Stukają jednostajnie choć w różnym tempie i pod różnym kątem. Dzięki temu patrzę potem na różne sprawy inaczej. Jakby na nowo.
W kieszeniach „spodni do łażenia” odkrywam pamiątki lata. Kamyki i muszelki pełne piachu i zapachu morza. Promienie słońca odbite w kawałku szkła. Przesuwam je między palcami, słyszę jak brzęczą uderzając o siebie.
Zajadam się śliwkami. Czuję jędrność i soczystość fioletu. Zapach powideł i pożegnań. Smak nostalgii na końcu języka.
W jesiennych wędrówkach jest mało słońca. Ciemność robi się dłuższa i czarniejsza, choć czasem widać księżyc. Wypływa zza chmur jak ogromna sowa i pohukuje. W niektóre dni prezentuje kratery tym, którzy patrzą w niebo. Lub tym, którzy szukają. Potem odlatuje. W oddali słychać łopot jego szarych skrzydeł.
W jesiennych wędrówkach można znaleźć opadłe liście i krople deszczu. Czasem robię z nich witraże. Wieszam na gałęziach czasu jak talizmany pamięci. Pobrzękują na wietrze kołysząc się i tłukąc w porywach wiatru.
W jesiennych wędrówkach dużo jest zadumy i refleksji. To oczywiście mało odkrywcze. A jednak trudno obok nich przejść obojętnie. Szepczą o ulotności i kruchości. Krzyczą przemijaniem. Snują się jak dym z ogniska, nisko, przy ziemi. Ciężkie smugi wieczności i chwili.
W jesiennej drodze towarzyszą mi wrony. Tworzą czarne kłębowiska piór, które z oddali przypominają kleksy na jesiennym niebie. Zapis świata pełen błędów i połamanych stalówek.
Czasem kładę się na ziemi i wtulam twarz w jej wilgoć. Czuję zapach butwiejących liści. Mokrej gleby. Chłodu.
Kiedy indziej tulę się do buków. Gładzę ich srebrzystą gładkość. Chłonę spokój i poczucie trwania. Jednostajność bycia. Od zawsze i na zawsze. Chyba, że siekiera.
Jesienne wędrówki kończą się nad ranem. Głowa po nich jest ciężka, nasiąknięta deszczem. Serce wypełnione tęsknotą. Wracam pod ciepłą kołdrę i szum kaloryfera. Zasypiam otulona w czerń.