Miejska dżungla

przez | 28 września 2020

Kiedy wychodzę z mieszkania, rozwija się przede mną kamienny dywan schodów. Kaskada stopni spada po kolejnych piętrach w zawrotnym tempie, sycząc pianą i pryskając szarością na ściany. Czuję chłód i kamienną nieugiętość pod podeszwą buta, kiedy stawiam pierwszy krok. Chwytam się poręczy. Jej drewniany grzbiet biegnie przez całą wysokość klatki. Gładzę go ręką zanurzając się powoli coraz niżej. Balustrada kroczy w dół razem ze mną, odprowadza mnie szpalerem metalowych tralek jakby szczerzyła zęby w wiecznym, złowróżbnym uśmiechu. Nigdy nie wiem, gdzie się kończy. Zakręca i zawraca, uczepiona ściany, sycząca, bez przerwy sunąca gdzieś w dół, do ciemnej, piwnicznej nory.

Ściany mojej klatki porasta zielona farba mchu. W niektórych miejscach obsiadły ją krople wilgoci. W pogodne dni błyszczą w słońcu jak perły. W deszczowe spływają po powierzchni ściany tworząc nierówne linie jak ścieżki robaków w drewnie. Ostatecznie wpadają do wodospadu schodów, łączą się z jego hukiem i spływają estakadą stopni. Czasem po drodze tworzą małe jeziorka, nad którymi krążą muchy i komary.

W innych miejscach nierówności ściany porastają grzyby. Mniejsze i większe, kępkowato pozrastane, przypominają ostrygi. W ich podcieniach schronienie znajdują ślimaki i pająki. Te ostatnie snują swoje radary pajęczyn, tworząc puszyste i zaciemnione rogi klatki niczym sekretne, mniej widoczne kąty. W ich czeluście nie dociera światło. Wpadają tam jedynie strach i nieostrożne muchy.

Czasami po drodze znajduję kasztana lub kamyk. To mój syn chowa je sobie na później. Jak wiewiórka.

Zdarza mi się spotkać na klatce psy. Są małe i mają bielutkie kły. Obsiadają mnie jak pszczoły ujadając i prosząc o pieszczoty. Rozdaję je leniwie czując pieskie pazurki na kolanach i plecach. Wbiegają i zbiegają po dywanach schodów, jakby wyczuwały obecność innych zwierząt ukrytych w czeluściach pod ziemią.

Kiedy indziej spotykam sąsiada z dołu. Jest starszy i przypomina ptaka. Jego haczykowaty nos dziobie podłogę w poszukiwaniu ziarna. Głos ma skrzekliwy. Sąsiad jest stary, dlatego coraz częściej wznosi się pod dach kamienicy z trudem, jakby jej pęd ku dołowi z wiekiem go przygniatał.

Przedzieram się wciąż niżej. Mijam ćmy uczepione załomów muru jak ostatniego bastionu przetrwania. Ich ciemne skrzydła tworzą strzałki wskazujące drogę do wyjścia. W ciemnościach świecą fluorescencją ich wzory, każąc doszukiwać się matematycznych prawidłowości i szyfrów do zrozumienia wszechświata.

Czasem przez drogę przebiega szczur kreśląc ogonem znaki dla innych, którzy tutaj przyjdą. Na krawędzi stopni można też spotkać niedźwiedzia. Poluje na łososie, które w odwiecznym biegu nurtu i natury przeskakują krawędź, by popłynąć wyżej, wbrew sile prądu, ku źródłu.

Kiedy docieram do drzwi, klatka wypluwa mnie na zewnątrz. Mrużę oczy, kiedy słońce dobiera się do mojej twarzy. Wśród gładkości betonu i asfaltu ruszam w miejską dżinglę. W kieszeni trzymam kasztan lub kamyk mojego syna. Ot tak, na wszelki wypadek.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *