Był taki czas, kiedy chodziłam boso po mieście. Moje stopy poznały fakturę chropowatych płyt chodnikowych i wylanego, gładkiego asfaltu. Doświadczyły nierówności i dziur na wszelkich miejskich płaszczyznach. Poczuły dotyk ziemi. Zanurzały się w trawie. Piły deszcz i skakały po kałużach. Biegały po żwirowych, parkowych ścieżkach. Zapadały w miejskim, chlapowatym śniegu. Marzły zimą i grzały się w słoneczne lata. Miały twardą skórę i liczne otarcia. Skaleczenie pomiędzy palcami od wystającego z ziemi drutu. Były wiecznie brudne i zwracały powszechną uwagę. W szkole, autobusie, na ulicy.
W tamtym czasie nosiłam za długie swetry i płaszcze. Zwisały ze mnie jak skrzydła upadłego anioła lub przemęczonego ptaka. Szyję przewiązywałam szydełkowym szalikiem, który zrobiła mama. Był długi i wiecznie powiewał na wietrze. Zawsze chciał mi uciec, dlatego okręcałam go kilkakrotnie wokół szyi. Mimo to, w końcu uleciał. A może go zgubiłam.
Włosy obcinałam krótko przy skórze. Nożyczkami. Nie dawało to najlepszego efektu, ale oddawało w pełni moją potrzebę buntu. Czasem po prostu goliłam głowę na łyso. Choć nie lubiłam żyletek i ich dotyku przy skórze. Dźwięku, który wydają, gdy pocierają swym ostrzem o włosy. Niepokoju, który wywołują.
W tamtym czasie dużo malowałam. Zanurzałam się palcami w farby i rozsmarowywałam je na płótnie. Rzucałam się na biel podkładu z zawziętością i pasją. Farby były tłuste i śliskie i przywierały do wszystkiego, na co trafiły w pokoju. Moje biurko przypominało gada o kolorowych łuskach. Czasami się wiło i nie dawało malować. Puszczałam Demarczyk. Uspokajała.
Dużo chodziłam po mieście. Snułam się pomiędzy dniami. Zaglądałam w oczy mijanych ludzi. Szukałam.
Wtedy jeszcze wierzyłam wszystkim tym, którzy mnie zdradzili. Chodziłam na kawę z koleżankami i umawiałam z za starym dla mnie człowiekiem. Pił wódkę i recytował Jesienina. Po polsku i po rosyjsku. Nosił zielone szturmówki i był filozofem. Ostatecznie został żołnierzem. Legii Cudzoziemskiej. Został nim zaraz po tym, jak przespał się z moją przyjaciółką. Potem zniknął z mojego życia. Całkiem jak szalik od mamy.
W deszczowe dni wybiegałam na trawę przed blokiem i podnosiłam do góry poplamione farbami ręce. Myślałam, że deszcz mnie oczyści. Spływał z mojej głowy na podbródek i skapywał na ziemię. Gołymi stopami wybijałam w mokrej trawie rytm tajemniczej muzyki, którą nosiłam w sobie. Czułam się dzikuską. Szamanem własnego gniewu. Myślałam, że deszcz mnie oczyści. A on tylko szumiał.
Nocami paliłam świece. Cienie w pokoju drgały. W kątach szeptały stwory. Usypiał mnie szmer ich rozmów i zapach terpertyny. Sny miałam ciężkie i smoliste. Rano trudno mi było odlepić je z twarzy i wstać. Dlatego nie wstawałam. Leżałam w łóżku i wyobrażałam sobie ptaka, który kołuje nade mną. Kreślił kółka, aż w końcu pikował. Wydziobywał ze mnie gniew i stracone marzenia.
W tamtych czasach byłam młoda i było mi ciężko z tą młodością. Czułam się za stara i zbyt niedojrzała jednocześnie. Nie wiedziałam kim jestem ani kim chcę być. Byłam ucieczką i gonitwą jednocześnie. W tym wszystkim jedynie gołe stopy wydawały mi się prawdziwe. Gołe stopy i szalik, który pierwszy czmychnął. Chciałam polecieć za nim, ale załatwiła mnie grawitacja. A zaraz potem sentymentalizm.