Wczoraj był dzień zapobiegania samobójstwom. Jest to temat, który bardzo mnie porusza, ponieważ kilka lat temu samobójstwo dotknęło moją rodzinę. Zginął młody człowiek, a my pozostaliśmy z bólem, rozpaczą i pytaniami. Czy mogłam mu jakoś pomóc? Co zrobiłam nie tak? Czemu nic nie zauważyłam? Te pytania jeszcze teraz do mnie powracają, choć nie tak często jak kiedyś. Kiedy patrzę na moich synów trudno mi nie myśleć o tym człowieku, którego już nie ma, a którego pamiętam takim małym berbeciem. W jakiś sposób jest on wciąż obecny w moim sercu i życiu.
Dowiedziałam się wczoraj, że każdego dnia w Polsce samobójstwo popełnia 15 osób. 15 osób! 15 rodzin codziennie przeżywa szok, niedowierzanie, rozpacz, poczucie winy i ogromny ból po stracie. Wszyscy ci ludzie- matki, żony, ojcowie, bracia, dzieci pytają: Dlaczego? Czy mogliśmy zrobić coś inaczej? Czemu nic nie zauważyliśmy? To bardzo dużo- 15 osób dziennie. 15 cierpiących rodzin i przyjaciół. Te dane nie są codziennie publikowane na stronach rządowych, nie podają ich na każdym kroku kanały telewizyjne czy ekrany reklamowe w metrze. Te dane są takie smutne. Przerażające.
Pamiętam, że zaraz po tym samobójstwie w mojej rodzinie, zaskoczyło mnie, jak wiele osób z mojego otoczenia zetknęło się z tym tematem. Ludzie opowiadali mi, że ktoś im bliski- przyjaciel, brat, kolega z pracy- popełnił samobójstwo. To był czas, kiedy ta dana „15 osób” była namacalna. Zaskakiwało mnie, że ktoś, z kim znam się wiele lat, po raz pierwszy mi opowiada o takiej historii. I zrozumiałam, że mój ból zbliża nas do siebie, pozwala na wzajemne zrozumienie. Że jestem całkiem odkryta z tą zwykle ukrywaną emocją. Nagle okazało się, że moje łzy pomagają komuś w pokazaniu swoich łez. Że możemy wzajemnie pokazać swoje uczucia nie bojąc się, że to słabość.
Słabość. Okazanie autentycznych, swoich uczuć to słabość. Tak mnie wychowywano. Nie można płakać, bać się ani złościć. Trzeba wyrzec się.tego, co natura mi ofiarowała, bym mogła przetrwać. Mówić też nie należy źle. Ani o innych, ani o swoim życiu. Wszystko to w imię… czego? Nie wiem. Może jestem już dziś zmęczona, a może naprawdę przez tyle lat udawałam inną niż jestem w imię niczego. Tego, co ktoś pomyśli? Tego, że będą mnie mieli za słabą? Wiele lat mówiłam sobie, że muszę być twarda. I byłam. To mnie tylko oddalało. Od siebie samej, ale też od innych. Moja fasada ogarniętej, perfekcyjnej i wymuskanej, którą szlifowałam z wiekiem coraz bardziej sprawiała, że ludzie odsuwali się ode mnie. Sama się od siebie odsuwałam. Było mi coraz dalej do siebie, do innych, do świata.
Musiałam nauczyć się, że właśnie to, co postrzegam jako słabość zbliża mnie do innych. Moje trudności, potknięcia, kłopoty. Mój ból, wstyd, smutek. Wszystkie te rysy czynią mnie człowiekiem. A rozmawiać chce się z człowiekiem. Wierzę w moc rozmowy. Takiej od serca. Ale na nią musi być przestrzeń. Wzajemny szacunek. Brak rad. Wszystkie uczucia dozwolone.
Już późno, a temat taki, że wiele wątków mi się jeszcze wysnuwa. Ale muszę kończyć. Wrócę tu jeszcze do tych tematów, bo czuję, że ważne, a tylko miejscami muśnięte. Póki co, tylko taki apel wystosowuję do Was, moi czytelnicy, przyjaciele, podróżnicy: rozmawiajmy ze sobą! Mówmy do siebie i słyszmy, co mówimy. Nie bójmy się łez, smutku i niedoskonałości. Nie bójmy się słabości. Bądźmy dla siebie nawzajem ludźmi! Bez oczekiwań przyjmujmy się wzajemnie. Takimi jakimi jesteśmy. Bez ocen, porównań, krytyki. Z czystą sympatią i życzliwością. Bądźmy dla siebie dobrzy.