Cisza

przez | 2 września 2020

Lubię ciszę. Taką, którą można się otulić jak pierzynką. Miękką i puchową. Takiej ciszy dziś potrzebowałam i na szczęście właśnie się nią otulam. To nie jest cisza totalna, nie wiem, czy taką bym zniosła. W tej mojej ciszy za oknem słychać przejeżdżające samochody. Bliżej i dalej. Szybciej. Wolniej. Za ścianą sąsiedzi prowadzą ożywioną rozmowę. Ich głosy szemrzą wytłumione grubością ściany. Gdzieś, na niższym piętrze mojej kamienicy trzasnęły drzwi. Ktoś zbiega po schodach. W pokoju, w którym jestem, słyszę ciche i miarowe oddechy moich śpiących synków. W ciągu dnia tak głośni, ruchliwi, domagający się uwagi, teraz są cichutcy, niewinni i rozbrajająco ufni. Leżę pomiędzy nimi i czuję, że moje serce się do nich wyrywa, że z nadmiaru miłości rozpada się na kilka części, zbiera i znowu wyrywa. I jest w tym aż fizyczny ból, choć to uczucie jest przejmująco piękne. Jest w nim wiele wzruszenia, tkliwości i czułości. Tym sposobem, mając wreszcie chwilę dla siebie, znów moja głowa przywiodła mnie do moich dzieci. Przysiadam więc przy tych małych twarzyczkach, nasłuchuję ich oddechów, roztkliwiam miłośnie i roztapiam wszelkie lodowe grudy w mojej duszy. I już lecę dalej, odrywam stopy od łóżka, od pomiętej pościeli i unoszę coraz wyżej i wyżej. Sufit w moim pokoju okazuje się być olbrzymim oknem na świat, przez które przelatuję lekka i oderwana od wszystkiego. Wiatr szarpie moją koszulą nocną, uderza we mnie chłodem jesieni, ale to przyjemne i wyzwalające, choć zimne. Czuję palce nocy na mojej twarzy, czuję, że moje włosy rozsypują się po całym niebie. Frunę teraz coraz szybciej, wpadam w wiry, kręcę się. Cóż za wspaniałe uczucie! Otwieram ramiona, rozchylam je szeroko, mogę oddychać pełną piersią, czuć zimne powietrze przepływające przez usta, tchawicę, wpadające do płuc, przeszywające moje wnętrze mroźnym ukłuciem tlenu. Zaczynam wrzeszczeć, głośno, na całe gardło. Wykrzykuję z siebie całe napięcie dzisiejszego dnia, całe zmęczenie, całą falę rozgoryczenia i bezsilności, które dopadły mnie jak wygłodzona wataha wilków. Drę się. Czuję w sobie moc tego krzyku, potęgę nocy, siłę wiatru. Z moich ust wypadają gwiazdy. Moje ręce kreślą na niebie znaki. Włosy tańczą rozsypane wśród chmur… Mój krzyk kończy się. Cichnie, bo już wszystko, co miało być wydarte, uleciało. Jeszcze kilka pasemek snuje się powoli po niebie, są coraz cieńsze, coraz mniejsze, wreszcie nikną na samej górze. Jeszcze się unoszę, choć o wiele spokojniej. Widzę pod stopami okno, a pod nim łóżko i dwa małe ciałka jak dwie kreski na obrazie prześcieradła. Oddycham głęboko, czuję, jak mój oddech się uspokaja. Zaczynam opadać, niespiesznie płynę coraz niżej, w stronę okna. Byłoby mi zimno, gdyby nie to, że otula mnie cisza. Cisza, która nastała po zamarciu mego krzyku. Czuję jej łagodność i ciepło na policzku. Czuję jej troskę i czułość, kiedy przeczesuje mi palcami włosy i gładzi po plecach. W tej ciszy jest mi dobrze i bezpiecznie. Dzięki jej lekkości opadam bezszelestnie na łóżko, dokładnie pomiędzy moich synków, ale nie budzę ich. Od razu wtulają we mnie swoje noski, a ich małe rączki obejmują mnie. Cichutko wzdychają i śpią dalej. Zamykam oczy. Leżę wsłuchana w ich oddechy, okryta ciszą. Jestem gotowa na sen.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *