Do kieszeni chowam gwiazdę. Zrywam ją z nieba, przecieram o koszulę i wkładam pomiędzy chusteczkę a klucze do domu. Teraz przy każdym kroku gwiazda wydaje cichy dźwięk, kiedy uderza o klucze, jakby chciała coś powiedzieć.
Idę ulicą miasta, które tonie w odmętach nocy. Fala wieczoru nadeszła niespodziewanie szybko i przyzwyczajeni do lata mieszkańcy, uciekali w popłochu, narzucając na skąpe kostiumy płaszcze i lekkie kurtki.
Chłód można znaleźć na ławkach w parku lub przybalkonowych ogródkach. Obsiada altany śmietnikowe i znaki z zakazem dokarmiania gołębi. Wyczekuje pod klatkami, by wbić się do środka z nieuważnym sąsiadem. Takim, który nie przerobił jeszcze kursu z asertywności i stawiania granic, więc łatwo go wykołować. Kiedy już mu się uda, wkrada się do mieszkań przez szczeliny i dziurki od klucza. Nad ranem zaspanego wyganiają włączone znienacka kaloryfery.
Puszczam muzykę w głowie. Rytmiczne dźwięki splatają się z kluczami i gwiazdą. Po chwili płyną dalej. Ulatują ze mnie jak powietrze. Oddycham nutami. Przysiadłyby na drutach, jak na pięciolinii, gdyby nie to, że już nie ma drutów. Przynajmniej nie tu, gdzie idę.
Tu wciąż mrok odciska swije piętno, byśmy nie zapomnieli o upływie czasu. Odmęty ciemności lekko kołyszą miastem, zacierają ostrość. Lampa Księżyca oświetla moją drogę przed siebie. W srebrnym blasku połyskują kamienie i fragmenty szkła. Schylam się po jedno i pełne mieniących brzegów dokładam do gwiazdy i kluczy.
Nowy lokator kieszeni wnosi nowy dźwięk, wypełnia nim przestrzeń pomiędzy brzękiem a dwonieniem. Muzyka marszu staje się pełniejsza, a ja przewiązuję szalikt na szyi, bo tylko chłodniej i ciemniej.
Dochodzę do skraju miasta i kładę na miękkiej trawie. Zatapiam wzrok w wykropkowanym niebie. Czytam gwiezdną wiadomość zapisaną morsem pomiędzy chmurami. Potem zasypiam na długo. Do samej rosy.