Są i takie wieczory, kiedy potajemnie wykradam się nocy. Robię to powoli i na palcach, stopa przy stopie, wstrzymany oddech, przymknięte oczy, by nie błyskać bielą, ruchy w stylu kocim. Przeciskam się chyłkiem przez uchylone, letnie okno, by za chwilę przekroczyć szczelinę ciemności. Jest wyszarpana zygzakiem na nocnym niebie i przypomina chmury, kiedy jednak spojrzy się pod odpowiednim kątem, można dostrzec grafitowe drzwi z kołatką w kształcie jaskółki.
Wtedy unoszę się jak dym, wysnuwam własne ciało pod kopułę nieba, oplatam się wokół kołatki i stukam: jeden raz na miłość, jeden raz na życie, dwa razy na śmierć. W drzwiach ukazuje się głowa o czaszce płaskiej, nieforemnej, chwilę się przygląda, jakby szukała pukającego, ale ja wtedy już wąską strużką snuję się przy jej nogach, przemykam z lekkim sykiem, szara jak cień, niewidoczna w półmroku, szybko, cicho, nieuchwytnie, zanim zatrzaśnie drzwi. Ich ciężkie drewno uderza we framugę z hukiem, który jeszcze długo dzwoni mi w uszach, nawet wtedy, kiedy z powrotem przypominam siebie. Wiem już, że udało mi się wymknąć tej nocy. Jestem ukradziona.
Poza nocą moje ciało błyszczy szmaragdowo. Wygrzewam się na kamieniach rozpalonych odwróconym słońcem. Powietrze drga od upału, kąsa moją skórę jak insekt. Pojedyncze drzewa o gładkich i kościstych konarach rzucają na mnie tatuaże cienia. Rysują moje ciało szarym tuszem półmroku i chłodu. Zamykam oczy. Czuję zapach rozgrzanego piasku, który parzy pyłem moje nozdrza. Słyszę ciszę pełną ciepła i chwili, w której nie ma czasu. Gdzieś kapią sekundy z niedokręconego kranu, spadają na ziemię i wsiąkają w jej rozpalone drobiny. Zastygam rozgrzana, umazana słońcem, błyszcząca światłem.
Dopóki noc tu nie zastuka. Jeden raz na miłość, jeden raz na śmierć, dwa razy na życie.