Przygoda podwórkowa w upalny dzień

przez | 5 lipca 2021

Tego dnia, kiedy zachciało mi się zobaczyć Franka było naprawdę upalnie. Powietrze stało gęste i ciężkie, a słońce zalewało ciepłem wszystkie dostępne przestrzenie. W domu nie mogłem znaleźć dla siebie miejsca, więc wyszedłem.

Klatka schodowa wypluła mnie z chłodnego wnętrza prosto na rozpalone, betonowe płyty chodnika. Poczułem parujące spod stóp ciepło i postawiłem pierwszy krok.

Ulica była opustoszała i cicha. Nawet z okien nie dochodziły żadne dźwięki. Wiecie, pomruk telewizora ulatujący zza uchylonych okien, czy ten charakterystyczny dźwięk uderzania łyżki o talerz podczas jedzenia zupy. Było naprawdę cicho.

Wydaje mi się, że tę ciszę usłyszałem, choć jeszcze wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Brak dźwięków jest czasami głośny. A tego popołudnia żaden ptak nie skrzeczał, pies nie szczekał, człowiek nie rozmawiał. To było ogłuszająco ciche. Jak wrzask.

Szedłem przez krzyczące ciszą podwórko w objęciach słońca. Powietrze otulało mnie swym gorącym oddechem jak kokonem. Było mi duszno.

Wyobrażałem sobie lodowatą wodę, w której powoli się zanurzam. Górskie jezioro o chłodnej tafli i szemrzący strumień wśród skał. Dzięki temu miałem siłę iść dalej. Czułem zimne krople na policzku i czole. Woda bryzgała wokół…

Wtedy pojawił się skullon. Długi, mokry i zimny. Jego wijące ciało wyrzuciło w górę chodnikowe płyty i ziemię i wysunęło się gładko z podziemnego korytarza. Ustawił się do ataku i zastygł. Z zębów jadowych coś mu spłynęło na ziemię. Sycząc wyżłobiło dziurę w betonowej płycie. Ssssss…

Patrzyłem na skullona cały wewnętrznie skulony. Przerażenie nie oddaje tego, jak bardzo się bałem. Chciałem biec, a chwilę później chciałem zniknąć. Rozmyć się w powietrzu. Zwiać gdzie pieprz rośnie. Jak najdalej stąd.

Łuski skullona zachrzęściły o beton, kiedy ruszył w moją stronę. Był taki mrożąco błękitny, że aż piękny. Słońce odbijało się w jego ciele i rozpryskiwało na wiele drobniejszych blasków. Długi i rozdwojony język chował się i pojawiał, a szmaragowe oczy przypominały klejnoty. Niósł śmierć i chłód, ale w jakim stylu!

Przygotowałem się na najgorsze. W myślach pożegnałem tych, którzy są dla mnie ważni, czyli Franka i kota. Zdałem sobie sprawę, że nie rozwiesiłem prania i znów zapomniałem oddać książkę do biblioteki. To mnie zirytowało. Strasznie głupio umierać ze świadomością prania w zamkniętej pralce i narastającej kary za wypożyczoną książkę. Zrozumiałem, że muszę walczyć.

Skoczyłem.

Nie miałem planu ani pomysłu. Nie miałem pojęcia, co zrobić. Po prostu skoczyłem na gada, bo to jedyne, co przyszło mi do głowy. Zawisłem na jego długiej szyi i ścisnąłem ją najmocniej, jak potrafiłem. Pod palcemi poczułem mrożące zimno i stal łusek. Gdzieś pod nimi kryło się coś miękkiego.

Skullon zasyczał przeokropnie i zaczął wywijać swoim ciałem na wszystkie strony. Próbował mnie zrzucić. Uderzał mną o drzewa, ziemię i płot otaczający przedszkole. Wściekał się i z nozdrzy buchała mu para, a błękitny pysk się zaczerwienił.

Tymczasem ja trzymałem się z całych sił szyi potwora. Nie puszczałem jej mimo urazów i uszkodzeń, jakie moje ciało otrzymywało co chwilę. Bolało mnie wszystko, jednak nie puszczałem, choć ręce miałem zdrętwiałe. Czułem, że długo już nie wytrzymam. Ból szarpał mi ramiona, plecy i tył głowy, którą przygrzmociłem o ścianę śmietnika, ale wciąż desperacko się trzymałem. Sił i zaciętości dodawał mi widok ulubionej koszulki wymiętolonej i zamkniętej w pralce. No i ta książka…

Wtedy, kiedy już niemal opadłem z sił, coś się zaczęło zmieniać. Czerwień objęła kolejne partie skullena. Jego chłód zelżał, a ruchy stały się jagby mniej intensywne. Nadal syczał, do tego z nozdrzy buchały już nie tylko strumienie dymu. Posypały się iskry. Nagle całym cielskiem wstrząsnął dreszcz, coś w środku zazgrzytało, szyja ostatni raz zarzuciła mną w powietrze i poleciała na ziemię. Jakby nastąpiło w nim zwarcie. Może się przegrzał.

Gruchnąłem na trawę i przeturlałem kilka metrów od ciała potwora. Popatrzyłem w niebo, które nie wiem kiedy, zaciągnęło się chmurami jak zasłonką. W oddali zagrzmiało i błysnęło, czerń nade mną pękła i lunął deszcz. Chłodny. Ale przyjemny.

Spojrzałem na skullona. Jego ciało z sykiem parowało w tych miejscach, gdzie dotknęła go kropla. Ulatniał się. Znikał. Kiedy już znikął całkowicie, coś usłyszałem. Pomruk telewizora. A zaraz potem brzęknięcie łyżki o talerz. Zamknąłem oczy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *