Dziś rano, zrobiłam sobie śniadanie, cyknęłam mu zdjęcie i w trakcie tego cykania poczułam totalny bezsens. Pomyślałam o tym wszystkim, co ostatnio mam na głowie i o tym, jak absurdalne wobec tego jest robienie zdjęcia żarciu. A jednak potem pomyślałam, że może właśnie o to chodzi w życiu, by robić drobne rzeczy. Szczególnie dla siebie. Że takie ładne śniadanie ma sens. Może nawet w jakiś sposób nadaje go całemu dniu. Pokazuje, że mimo wszystko o siebie dbam. Że dzień ma rytm i swoją kolejność. Że w tym rytmie jest czas na śniadanie. Że w tym wszystkim, w całym tym zamieszaniu i codziennej gonitwie, w czasie pełnym napięć i nieoczekiwanych sytuacji, rzeczą stałą i dobrą, pewną i absolutnie totalnie moją jest to śniadanie.
Robię je długo, z przerwami na zmianę bajki, danie piersi, nalanie wody, ułożenie puzzla, wytarcie zalanej podłogi, przełączenie piosenki i wiele innych, bliżej nieprzewidywalnych, choć nieraz powtarzalnych rzeczy. Zaczynam zaraz po wyjściu męża i starszego syna, a zaczynam jeść często półtorej godziny później. Mój młodszy syn zawsze ma masę pomysłów na mój czas i sposób jego spędzania.
Pewnie szybciej byłoby zrobić sobie kanapkę i tyle. Ukroić chleb, położyć ser i polać keczupem. Chwila moment i byłoby zrobione. A jednak codzień zapieram się przy sałatce, którą kroję i kroję. I innych, bardziej pracochłonnych rzeczach. Choć też bez przesady. Ciast na śniadanie sobie nie piekę. Jakieś jajko na twardo, szakszuka czy coś w ten deseń. I tylko zawsze dużo zieleniny. Więc kroję i kroję, przerywam i cierpliwie czekam. A potem mam. Takie jak lubię. Swoje. Mój codzienny prezent na dzień dziecka w sobie. Od mamy, która jest we mnie.