W plamach słońca na kwadratach chodnika przez chwilę dostrzegam cienie moich dzieci. Ich kontury są w ruchu, migają i mienią się w rytm liści na pobliskim drzewie. Kasztany i bzy pachną, zwieszając gałęzie nisko, obarczone ciężarem kwiatów. Liście tworzą zielone baldachimy, pod którymi można się schować dla niewidoczności. Trawa szaleje i rozkłada swe długie źdźbła na boki, wplata się w dmuchawce i koniczynę, zdobywa szczeliny krawężników i podbija betonowe płyty.
Lubię te popołudnia w parku po przedszkolu syna. Mają w sobie sporo ruchu, choć okazują się być przyjemną stałą w grafiku dnia.
Czas biegnie wiosennie, wieczory są coraz bielsze, a poranki przynoszą jasność już około czwartej. A jednak dziś zaspaliśmy po dość burzliwej nocy. Nastrój młodszego syna wpasował się w porę roku albo po prostu rosną mu piątki.
Jeśli miałabym opowiedzieć o jednym z najtrudniejszych momentów w macierzyństwie, to byłoby to trzymanie dwulatka na fotelu dentystycznym podczas borowania górnej jedynki od spodu. W trakcie wiercenia dziura okazywała się coraz większa, a mój dwulatek coraz bardziej zdeterminowany. Z fotela zeszliśmy mokrzy i rozedrgani. Długo dochodziłam do siebie i tak naprawdę do końca nie doszłam. Jakiś kawałek mnie się wyszczerbił.
A jednak w tym chłodnym słońcu tej wiosny, biegamy wszyscy po spękanych płytkach placu Komedia. Zaglądamy w puste dotychczas, szklane oczy teatru, które w weekend ożyły światłem żyrandoli i kolejką widzów. Rysujemy kredą ulice i domy, koty, koniki i pieski. A ja wystawiam twarz na słońce. Niech gładzi poszczerbione krawędzie. Niech grzeje.