Mam pewien pomysł. Noszę się i szykuję z nim od kilku dni, ale dziś o nim nie opowiem. Jeszcze nie jestem gotowa. Wciąż jeszcze rozważam jakieś jego kawałki, przekładam i porządkuję w sobie. Zastanawiam się, czy się odważę, mierzę zamiary na siły, kombinuję. Miewam chwile przypływu wiary w siebie i totalnego zwątpienia. Dużo więc we mnie emocji i to nie tylko mocnych, ale czasami skrajnych.
W tym wszystkim ktoś bliski okazał mi wsparcie, które mnie raczej poddusiło niż uskrzydliło. To ten rodzaj troski, który zapisuję sobie w notatniku pamięci pod hasłem: „jakby co, to nie rób tego swoim dzieciom”, bo coś czuję, że bez trudu mi przyjdzie podobne podejście do tego, którego dziś sama doświadczyłam.
Otóż ów ktoś się przejął. Zobaczył mój entuzjazm i determinację i na wszelki wypadek postanowił wyjąć skokochron i mnie ocalić przed ewentualnym rozczarowaniem. Czyli opowiedział mi czarny scenariusz mojego pomysłu, który może się zdarzyć, żebym wiedziała i się przygotowała, bo tak też może być. I daję słowo, strasznie mi się z tym zrobiło źle. I to z kilku powodów.
Wiecie, ten czarny scenariusz sam z siebie wyskakuje mi przed oczy i dużo energii i wysiłku wkładam, by nie był ani tym jedynym, ani tym najważniejszym. Chcę w siebie wierzyć, w swoje pomysły i w to, że warto po prostu próbować. I że porażka jest czymś naprawdę pozytywnym, bo mówi mi o tym, że próbowałam. Że mam odwagę żyć.
Przez tyle lat tak łatwo poddawałam się czarnym scenariuszom, że z góry rezygnowałam z różnych rzeczy. Tak bałam się porażek, że nawet nie próbowałam iść za wewnętrznym głosem. Ja ten głos z góry wytłumiałam, by nie wyobrażać sobie za wiele, bo i tak mi się nie uda. Więc po co uruchamiać jakieś płonne nadzieje?
Myślę, że moi rodzice robili podobnie jak ten ktoś bliski dzisiaj. Chcieli mnie chronić. W ramach otaczania troską, przygotowywali mnie na najgorsze. By mnie mniej zabolało, gdyby…
Widzicie jak to wygląda? Jakbym dla tych bliskich była nieporadna, wymagająca szczególnej opieki, a do tego pozbawiona wyobraźni przyczynowo-skutkowej, ponieważ nie umiem przewidzieć scenariuszy własnych pomysłów.
Tu oczywiście, pojawia mi się pytanie, że skoro już trzeba mi te scenariusze przedstawiać, to czemu tylko czarne? Gdzie te wspaniałe widoki sukcesu, na które być może, też powinnam być przygotowana? Może z nimi sobie również nie poradzę? Ach nie, w końcu one są przyjemne i miłe, to w nie umiem. Nie umiem tylko w te trudne.
Ja nie umiem, czy ten ktoś w moje trudne?
I jak to odnieść do wiary i zwątpienia we mnie?
Tak to wszystko piszę nie po to, by pojeździć po zatroskanych bliskich. Piszę to bardzo do samej siebie. Myślę, że nie raz już stałam po drugiej stronie barykady i że nie chcę nigdy więcej. Nie chcę być zabijaczem entuzjazmu i siewcą zwątpienia. Chcę moim bliskim towarzyszyć w ich pomysłach, realizacjach planów, sukcesach i porażkach. A do tego chcę być jeszcze tym, kto daje siłę. Inspiruje i wzmacnia. Kto zaraża wiarą, nie zwątpieniem. Siłą w stawianiu czoła życiu, we wszystkich jego aspektach. W codziennym przeżywaniu i odkrywaniu świata. Na własnych pomysłach i zasadach. Nie mam takich mocy, by ochronić ich przed rozgoryczeniem czy innymi trudnymi emocjami. Nie chcę ich przed nimi chronić, przecież to uczucia. Takie coś, w co jesteśmy wyposażeni, by sobie radzić ze światem. Nasze narzędzie do rozumienia i przetrwania. Kawałek własnego ja. Jak ręka. Albo wątroba.
Zastanawiam się, czego dziś potrzebowałam, kiedy mówiłam o moim pomyśle. Myślę, że wysłuchania i towarzystwa. Wspólnej ciekawości. I może jeszcze raz wysłuchania.