Przemiana

przez | 8 maja 2021

– Nikt tam już nie chodzi. Teraz cały teren zarósł zielskiem i trawą. – Kiedy o tym opowiada, przymyka niebieskie oczy. Wygląda, jakby chciała przypomnieć sobie obraz miejsca, w którym nie tak dawno jeszcze musiała być, skoro widziała zielsko. Na chwilę milknie, łapie oddech i kontynuuje: – Z budynku zostało kilka cegieł, drzazgi okna, nic więcej. Jakbyśmy mieli zapomnieć, że w ogóle był. Prawie nie pamiętamy.

Jej blada twarz ciemnieje lekko, przemyka po niej cień, choć może to tylko mi się tak wydaje. Opowiada powoli. Jej słowa lekko kuleją, przedzierają się przez myśli z trudem i pewnym wahaniem. Staram się być cierpliwa, choć to naprawdę trudne. Przebyłam daleką drogę, by wysłuchać tej historii, więc teraz trudno mi czekać.

– Ona… była piękna… – znów się zatrzymuje i zamyśla. Opowiada, jakby oglądała wyblakłe płótno obrazu, przetarte i niewyraźne – Miała złote loki, które poruszały się w rytm wiatru. Kolorem przypominały ramy barokowych obrazów, zawsze miałam wrażenie, że odbijają światło, choć przecież to niemożliwe. Po tym wszystkim…

Znów przystaje w historii, zawiesza się pomiędzy tą kuchnią, w której jesteśmy, a jakimś innym miejscem, w jakimś odległym czasie. Błądzi myślami, a palcem kreśli po stole esy floresy. Słyszę szmer drewna pod jej opuszkami. Drewno zawsze do mnie gada, nawet tu, w tym odległym rejonie świata.

Kobieta wstaje i podchodzi do okna. Patrzy na las.

– Teraz mogłabym uwierzyć we wszystko. Ale wtedy nie wierzyłam. Choć wiele rzeczy było dziwnych. Dziwne dźwięki niosły się przez pola. Dziwne światła błądziły lasami. Dziwnie ludzie gadali. A ona dziwnie patrzyła. Jakby zaglądała tymi blado niebieskimi oczami do wnętrza człowieka. Do samiuśkiego, środeczka…

– Kiedyś, pamiętam, spotkałam ją wśród pól. – Opowiada znowu, jakby z innego miejsca. Staram się nic nie mówić, nie poganiać, jedynie słuchać. Chcę usłyszeć wszystko. – Była taka pełna słońca i wiatru, jakby ją pająk utkał i zawiesił między źdźbłami trawy. Wiem, jak to brzmi, ale z nią wszystko było takie… poetyckie. Nawet wtedy, kiedy ubłociła gumiaki, wyglądała jak rusałka. Jakby chodziła po innym błocie. Albo ono ją inaczej oblepiało…

– Zwierzęta też reagowały na nią dziwnie. Łasiły się jak koty. Wszystkie. Kiedyś jeden z drwali opowiadał, że widział niedźwiedzicę, która jadła jej z ręki. Nie uwierzyłam wtedy, ale teraz… – Przyglądam się jej dłoniom. Cały czas wędrują podczas tej opowieści. Jakby miały do przejścia kawał drogi, a przecież są tu, gdzie powinny zostać. Zastanawiam się nad własną wędrówką, która doprowadziła mnie w te moczary, knieje i zielska. Może to jej kres. Albo początek. Może to jedno i to samo.

Powracam do słów kobiety. Zdaję sobie sprawę, że przeskoczyłam kawałek opowieści.

– … nikt go nie poznał, choć każdy słyszał o nim. Jedni mówili mąż, inni konkubent. A jeszcze inni mówili, że czort, bo nigdy nosa z domu nie wystawił. Tylko krzyczał nocami, a jeziora niosły jego głos. Niski i ochrypły. Jakby przetarty. – Teraz cichnie inaczej. Od razu to wyczuwam. Mój słuch wyłapuje nawet drobne różnice w tonie, a ta akurat wcale nie jest subtelna. – Podobno kiedy dom płonął, czort darł się jakby go ze skóry obdzierano. Jego głos ulatywał z dymem do nieba i czernił chmury. Po tym wszystkim przez trzy dni padał z nieba czarny deszcz. Pełen krzyku, bólu i fragmentów duszy. Sama to widziałam.

Czekam spokojnie, choć czuję, że zbliżamy się do tego, co najważniejsze. Nie odzywam się, choć bardzo bym chciała. Boję się jednak, że wystraszę nieopatrznie kobietę i zamilknie. A ja muszę wiedzieć.

– Nikt nie wie, jak doszło do pożaru. Choć w sumie wszyscy wiedzą. Cała wieś była zmęczona i niespokojna w tym czasie. Jak to na przednówku. Chłopów nosiło po lesie, a i kobietom po trochu odbijało. Tak to już u nas jest, że kiedy śnieg topnieje i spływa, moczary parują, a w powietrze ulatuje trujący opar i w głowach mąci.

– Ona była taka ładna… to było… Jakby wytykała nam nasze niedoskonałości. I ten jej uśmiech… – Kobieta potyka się teraz mocniej, a w jej głosie słyszę nuty goryczy i smutku. Może trochę wstydu. – Nie można mieć takiej urody. To nie jest naturalne i oznacza jakieś siły nieczyste. Każdy to wie. Choć ja nie wiedziałam. Gdy jednak zaczęto o tym mówić, przyjęłam to za prawdę. Bo z nią na pewno było coś nie tak… Taka zawsze słoneczna i jasna, wesolutka, łagodna. Czasem trochę obleczona smutkiem, spochmurniała, ale i to, jakoś tak, z wdziękiem…

Milknie, a ja obawiam się, że nie odezwie się już więcej. Że doszła do takiego momentu opowieści, którego nie przekroczy. Jednak po chwili kontynuuje:

– Teraz, z dystansu, wydaje się to okrutne i niezrozumiałe, ale wtedy wyglądało inaczej. Kiedyśmy szli na polanę w lesie, czuliśmy, że nasz gniew jest słuszny. A on w nas wzbierał i wibrował coraz mocniej. Jak dźwięk piły. Drażniący, wprowadzający w drgania.

Kobieta opowiada, a ja widzę tych brodatych mężczyzn w ciepłych, jeszcze zimowych kurtkach i mocnych, czerwonych z zimna dłoniach i rumiane kobiety w kolorowych czapkach i szalach, wyrastających w pozimowym lesie jak wełniane kwiaty. Zbierają gałęzie, wilgotne pniaki i układają w stos na drewnianym ganku.

– Pamiętam, że w głowie mi ćmiło, jakby umysł porósł mech. Ale tak naprawdę wiedziałam, co robię, choć działo się to trochę poza mną. A jednak byłam jedną z tych, którzy układali gałęzie. Krzyczałam „Precz dziwadła” i jeszcze gorsze rzeczy. Pozostanę na zawsze z tym, co zrobiłam. I z tym krzykiem. Tym przeszywającym wrzaskiem, który ciął powietrze bólem i oskarżeniem. Tak. Czuję się winna.

Zastyga wpatrzona w świerki i jodły za oknem. Po policzku płynie jej łza i wydaje mi się bardzo krucha. Czuję jak w środku mnie wrze wściekłość. Mam ochotę skoczyć do gardła kobiety i zębami rozszarpać jej delikatne tkanki. Siedzę jednak dalej w tym samym miejscu i godzę się z tym, co nieuniknione. Nie mam na to ochoty. Ale nie mam też wyjścia. Wybiegam z domu i wchodzę w las. Przez zapach żywicy i igliwia przebija smród spalenizny. Podążam jego śladem.

Polana ma kształt gwiazdy. W jednym z jej ramion dostrzegam poczerniałe kikuty drewnianych belek. Porosły zielskiem, jakby las chciał zagarnąć ten dom i jego historię w siebie. Przysiadam na resztce schodów zarosłych mchem i trawą. Zamyślam się.

– Więc przybyłaś tu po śmierć, matko. – Mówię, choć chciałam tylko pomyśleć. Widać cierpię bardziej niż myślałam, choć głównie czuję gniew. I strach. Przed tym, co przeznaczone. Dlatego mówię dalej, wyrzucam z siebie smutek i żal, złość, gorycz i bezsilność. Chęć zemsty. Słowa pożegnania.

– Przybyłaś tu przezimować, a zostaniesz na zawsze. Zgubiła cię miłość do ludzi i przestrzeni. Jakbyśmy milion razy o tym nie gadały. – Łzy spływają po mojej twarzy, lecz prawie ich nie czuję. Jestem rozedrgana i pełna emocji. Żegnam się. – Teraz muszę przejąć twoje obowiązki, choć nigdy tego nie chciałam. A jednak zrobię to, choćby po to, by moja noga więcej tu nie postała. Niech ta kraina, która spaliła cię za urodę, pozostanie na zawsze zmarznięta. Niech młodzi i starzy umierają tu w chłodzie i bez słońca. Niech krzyczą z zimna tak, jak kazali ci krzyczeć z gorąca.

To mi przynosi ulgę. Wycieram łzy łokciem. Czuję się gotowa na przeznaczenie, które mnie doścignęło. Skoro matka nie żyje, muszę zająć jej miejsce. Ten rok i tak będzie trochę stracony, długo tu szłam. Trzy miesiące ciężkiej wędrówki pod wiatr i z wilgocią za pazuchą. Nawet nie wiem, kiedy zrobił się maj.

Po raz ostatni odwracam się w stronę zarosłych zgliszczy, które stały się jej grobem.

– Obiecuję nadgonić, co tylko się da, mamo. Spróbuję do końca maja. Jak tylko się przemienię. – szepcę na pożegnanie. – Żegnaj moja Wiosno. Śpij wśród wiecznych łąk.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *