Dziś jestem na weselu. W zasadzie to jestem już w hotelowym łóżku, bo dzieci nasze padły. Czuję ciepło stópek młodszego synka i słyszę miarowy oddech starszego z sąsiedniego łóżka. Dzień pełen wrażeń. Pakowanie, podróż za Lublin z nieśpiącymi dziećmi w samochodzie, nowe miejsca, impreza. Muzyka, głośna. Ludzie, w dużych ilościach. Gwar, hałas, dźwięki. Jedzenie, bardzo dużo jedzenia.
Leżę i boli mnie głowa. Należę do tych jednostek, które łatwo ulegają przestymulowaniu. Jeszcze teraz trudno mi się wyciszyć. Ale mimo to, jest coś pięknego w weselach i zawsze się cieszę, gdy mogę w nich uczestniczyć. Lubię patrzeć na wyznaną na głos wiarę we wspólne bycie na zawsze. Chęć podzielenia się tą radością. Lubię te rodzinne spotkania, pretekst do poznania się bliżej i dalej skoligaconych. Lubię tańczyć. Patrzeć jak moje dzieci odnajdują się w tej nowej dla nich sytuacji. Lubię być z moją rodziną. Dziś na samym początku imprezy prowadzący powiedział, że przez tę noc wszyscy jesteśmy rodziną, bo połączyli nas młodzi. I coś w tym rzeczywiście jest. Ma ta noc, ta weselna tradycja, ten obrzęd w sobie coś magiczno-odwiecznego. Połączenie dwojga ludzi, splecenie ich losów, to rutuał, który dzieje się od wieków w różnych kulturach. Gwarantuje przetrwanie, daje nadzieję. Niesie w sobie wiele miłości. Łączy nas wszystkich i tak naprawdę w sposób prawie niewidoczny zmienia rodzinny układ. Coś nam dodaje i wzbogaca nas.
Zaraz zasnę. Mimo gwaru na korytarzu i dobiegających zza kilku ścian muzycznych rytmów. Pisanie mnie wyciszyło. Na zakończenie zdradzę Wam, co wyskakuje w Googlach po wpisaniu „Snuje mi się”. Sprawdzałam, jak tylko wymyśliłam tę nazwę. Otóż: „Taki mi się snuje dramat, groźny, szumny, posuwisty jak polonez…” opowiada Poeta w Weselu Wyspiańskiego. Widzicie, snuje mu się. Mi dziś się snuje mniej posuwiście, bardziej z przytupem, bo w rytmie nieśmiertelnego, weselnego disco polo. No i mniej dramatycznie.