W spokojnym oddechu moich dzieci znajduję ufność i bezbronność. Porządne zmęczenie dniem pełnym wydarzeń i zasłużony odpoczynek. Otwartość na świat. Gotowość na jutro.
Lubię przyglądać się śpiącym buziom synów. Wygładzone snem, lekko falują w rytm oddechów. Są miękkie i rozluźnione. Słodkie.
Kiedy moje dzieci śpią, ich twarze nie zanoszą się płaczem, nie wykrzywiają złością, nie rozciągają uśmiechem. Są delikatne, zrelaksowane, odpłynięte. Usennione.
Chwilę temu jeszcze, chłopcy przepychali się walcząc o równy podział mojego ciała. Jeden bok dla jednego, drugi dla drugiego, choć zawsze każdy z nich próbuje zdobyć więcej, bo może tym razem się uda. W końcu zaprzestali walki, a ich ciała rozluźniły się i opadły bezwładnie po moich obu stronach. Przełożyłam ich na poduszki i teraz leżę w nogach łóżka, wsłuchana w ich oddechy i wpatrzona w twarze.
To taki moment, kiedy moja miłość rozgrzewa się i topi klatkę piersiową. Mam wrażenie, że mogłabym eksplodować z miłości. Że to uczucie jest tak silne, że aż boli. Fizycznie. Przeszywa mnie na wskroś. Jak pchnięcie mieczem. Jak zagłębienie się strzały.
Jutro czeka nas kolejny dzień pełen wrzawy i wydarzeń. Chłopaki będą w nim biegać, szaleć, pokrzykiwać i walczyć ze sobą. Będą się chichrać i frustrować. Rozpaczać i gadać. Śpiewać. Będzie w nich wiele hałasu i dźwięku. Ruchu i energii. Działania.
Teraz jednak są ciszą. Rozluźnieniem. Ambasadorem relaksu i obietnicą spokojnego snu. Uwierzę im i zasnę. Zasłuchana w kołysankę na dwa oddechy. Zakochana po uszy. Rozpłynięta w nocnej stearynie milości.