Za oknem wicher rozhuśtuje czupryny drzew jakby chciał im zmienić całkowicie fryzury. Drzewa się gną i wiją, zdobywają na elastyczność baletnicy, o którą nigdy bym ich nie podejrzewała. Zazwyczaj sprawiają wrażenie dość kostyczne i trwałe. A dziś prezentują piruet za piruetem i jeszcze więcej piruetów. Piruetowy obłęd drzewny. Rozhuśtanie totalne.
Obok mnie, na łóżku śpi syn mój rozciągnięty i długi, choć przecież młodszy i mały. Oddycha sobie spokojnie i miarowo zarażając tą błogą sennością i sięgając od wezgłowia do moich nóg. Jakby go coś odłużyło. Rozciągnęło w palcach jak gumę balonową, tak mocno i mocno, aż do cieniutkiej błonki o zapachu jagód. Albo truskawki. Balonowy, śpiący syn.
Nos mój z kolei, robi dziś wszystko na opak. Skatarzył się i zatkał zamykając woniom przeróżnym wstęp do moich ośrodków mózgowych i innych atrakcyjnych dla woni miejsc. Z jednej strony każe mi chwytać za chusteczkę, bo odnoszę wrażenie, że opuści przyjazne środowisko moich nozdrzy sam z siebie, a kiedy przykładam te schwyconą w pędzie chusteczkę i dmucham, nos mój bulgocze i skwierczy bez nadziei na ufafranie. Jest ten katar, a jakoby go nie było. Taka magiczna sztuczka w stanie chorobowym. Scena łóżkowa, z chusteczką w roli głównej. Na pierwszym planie Nos. Wybitnie zagrana rola drugoplanowa należy do Kataru. Walczy o Oskara. Ma pewne szanse.
Dzień długi, powolny, choć w sumie nie wiem, kiedy minął. Był taki intensywny i pełen wrażeń. Gonitw i ganianek zakończonych często upadkiem i płaczem, ale i śmiechem też. Moi synowie uczą się siebie w sposób bezpośredni, czasem nawet brutalny. Równocześnie znajdują w sobie niesłychane pokłady wzajemnego zrozumienia i chęci wspólnej zabawy. Dużo w nich łagodności i wybaczenia, którymi niezmiennie mi imponują. W ich relacjach wciąż jeszcze występuje sporo pięści i zębów, a jednak nie ma w nich przemocy. Po prostu inny język, który zgubiłam na drodze dorastania. Dosadny i z emocją jak wisienką. Na samej górze.
Ten wpis jest rozhuśtany jak drzewa za oknem. Kołysany wichrem. Popędzany sennością i atmosferą spania. Kończę licząc na początek czegoś nowego. Jak jagodowy sen. Balonowa, nocna historia, w której nos mój nie tyle się rozciąga, co nabiera swobodnego przepływu powietrza. Śpię długo i mocno, oddychając miarowo. Poranek przewracam na wejściu. Zdezorientowany płacze przez chwilę, po czym ucieka. Ganiamy się tak do wieczora. Nie licząc upadków, a śmiech.