Miałam wrzucać rozdziały bajki o Dodo, by pisać nową bajkę. Tymczasem ta nowa idzie mi jak po grudzie, co o tyle jest akuratne, że pasuje do pogody. Albo pasowało, bo dziś to raczej, gdyby słowa czerpały inspirację z aury zewnętrznej, wyślizgiwałyby mi się z palców, tudzież wjeżdżały na ekran z poślizgiem. Niestety, nadal mozolę się nad tą nową bajką, zamiast wyrzucać ją z siebie w szale twórczym. Może komunikaty o pogodzie nie docierają w rejony mojego mózgu, w których rodzą się słowa. Mam jednak cichą nadzieję, że bliskość terminu wysyłki, która nastąpi w marcu, pomoże mi w mobilizacji weny.
Jakoś tak mam, że lubię na ostatnią chwilę. Choć w sumie nie lubię, zawsze wkurzałam się, że tak mam. Ostatnio się nie wkurzam, czyżbym przyjęła, że tak mam? Nie no, ja to chyba zaakceptowałam! To ci niespodzianka! Jeszcze się okaże, na stare lata, że się kocham miłością szczerą, a do tego bezwarunkową. Siebie!
Tak czy siak, bajka leży i kwiczy, a mi się chce, właśnie, właśnie teraz, pisać wpisy klasyczne, mówić do Was, drodzy czytelnicy i monologować do Was, bliscy sercu memu przyjaciele. Takie to dość znamienne, ta moja wewnętrzna przekora, która nie tylko lubi na ostatnią chwilę, ale jeszcze po swojemu. I zaraz się okaże, że i to jakoś łykam bez czepiania się siebie i gadania sobie nad głową. Hmmmm… w sumie to tak. Albo jestem bardzo zmęczona i nie do końca wiem, co piszę, albo tak po prostu zaczynam być swoją własną przyjaciółką. To mi się nawet podoba!
Mam wrażenie, że te kilka lat temu, niecałe sześć, zakręciłam w sobie taką korbą na rozruch i to się nadal kręci. Napędza. Aż para bucha i te tam tłoki tłoczą, a we mnie się wszystko dopasowuje, układa, zaklikuje. Czas biegnie, ale i ja nie stoję w miejscu. Wszystko to, co zaczęło się wtedy, dalej ewoluuje w nadanym wtedy kierunku. Ku szczęściu. Ku spełnieniu. Miłości.
To bardzo optymistyczne, radosne i ogólnie przyjemne, a jednak zastanawia mnie czemu, od dwóch dni zaczynam pisać, o tym, że zbliża się dla mnie trudny dzień, a tymczasem, jakby od niechcenia, wychodzą mi wpisy lekkie, miłe, a nawet z humorem. Daję słowo, z taką lekkością zbaczam z tego tematu, że to aż zastanawiające. Choć oczywiście, całkiem zrozumiałe. Ucieczka to zawsze jakaś strategia, a człowiek korzysta z niej od zarania dziejów. I ja mam w niej niezłą wprawę.
Nie, nie mam żalu. Chyba naprawdę się z sobą przyjaźnię i wznoszę na wyżyny wyrozumiałości i akceptacji bez specjalnego wysiłku. Właśnie w ramach przyjaźni zwracam sobie na to uwagę. Z troski. By czegoś nie przegapić lub żeby nie uciec za daleko. Nic na siłę, to wiadomo. Naciski nie są tu mile widziane. Po prostu mówię sobie, że to widzę. Że może to coś oznacza. I może czegoś potrzebuję. A jeśli tak, to czego?
Może jestem trochę upierdliwą własną przyjaciółką i się czepiam. Może zazdroszczę sobie, że mi ostatnio tak dobrze. A może jednak jest coś podejrzanego w moim świetnym samopoczuciu w obliczu tego trudnego dnia przede mną?
Nie wiem. Poprzyglądam się, poobserwuję. Zadbam o dużo ciepłych rzeczy blisko. Takich jak kocyk i przytulaski. Albo rozmowa z mężem. Dobre jedzenie i dużo snu. I mimo wszystko uśmiech. A kiedy potrzeba, to łzy.
Jak co roku przejdę przez ten dzień, mam jeszcze kilka, by uciekać lub rozmawiać zanim nastanie. Albo jeszcze co innego. Na to wszystko sobie pozwalam. Wszystko to przyjmuję. Chcę tylko robić to świadomie i z wyboru. Ze świadomością siebie.