Pętla perfekcjonizmu

przez | 16 września 2020

Kiedy znienacka odkryłam mój perfekcjonizm, postanowiłam się go natychmiast pozbyć. W tym celu zaczęłam wszystkie moje siły i całą energię koncentrować nad pracą nad nieperfekcjonizmem. Robiłam to ze starannością i zaangażowaniem godnym wszelkich neofickich antydziałań. Chodziłam do psychologa codziennie zwierzając się z podjętych prób pozbycia się tej przebrzydłej, acz wrośniętej głęboko we mnie cechy. Rozmawiając z ludźmi, sprzątając, załatwiając różne sprawy z bezbłędną spostrzegawczością wyłapywałam kiedy i w jaki sposób perfekcjonizm wyziera ze mnie i rozsiada wygodnie w moim życiu. Natychmiast reagowałam wykopując go z całej mocy, niestety z reguły zbyt późno. Swoje już wykonał. Doprowadzało mnie to do szału. Przecież tak się starałam! Na piątkę, co najmniej. Tak bardzo nie chciałam być perfekcjonistką! Prosiłam psychologa o receptę na tę bolączkę. Kiwał głową z miną tak bardzo denerwująco- wszechwiedzącą, że nie wiedziałam kogo bardziej nie znoszę, jego czy perfekcjonizmu. Pewnie coś mówił, ale nie słyszałam co. Zanadto skupiona byłam na szukaniu mojego antidotum, które pozwoli mi zapanować nad tą skazą charakteru. Ale nic nie działało. Czułam się przez to bezradna i sfrustrowana. To mnie unieszczęśliwiało. Już rano, zaraz po otwarciu oczu, zaczynałam obmyślać sposoby na zniszczenie wroga. Wyobrażałam sobie siebie totalnie nieperfekcjonistyczną, trzymającą to idealne zwierzę na smyczy posłuszne wszelkim rozkazom. Nie wychodź! – mówiłam. – Zostań gdzieś w sobie! W moich marzeniach słuchał się mnie sprawiając, że byłam… hmmm… perfekcyjnie nieperfekcyjna.

W końcu to zrozumiałam. Tego dnia padał deszcz, a moja potrzeba bycia idealnie nieidealną doprowadziła mnie do całego stawu łez. Stałam nad tym stawem, sama w całkiem mokrym parku i patrzyłam na kaczki. Czułam się głęboko nieszczęśliwa i samotna we własnej rozpaczy. Wtedy zadzwonił mój mąż pytając się gdzie jestem. Jakoś tak mi się cieplej zrobiło w środku. I mniej samotnie. Wróciłam do domu, cała mokra i wszystko memu mężowi opowiedziałam. O tym potworze drzemiącym we mnie, przyczajonym, ukrytym, co i rusz wyzierającym znienacka, tej bestii przeokropnej, która wrosła we mnie i niczym wykurzyć się nie daje. O tym, że próbowałam się świństwa pozbyć, ale nie potrafię. Mąż, widziałam to w jego twarzy, nie wszystko zrozumiał, choć był szczerze przejęty. Podałam przykłady. Że zawsze kiedy tak, to ja tak. Albo gdy tak, to tak. Takie jaskrawe sytuacje, w których perfekcjonizm brał mnie we władanie i bezczelnie wychylał swój łeb. Małżonek przykładów wysłuchał, a potem z wciąż tą przejętą i nie wszystko rozumiejącą miną powiedział: „No. Tak masz”. I jeszcze wzruszył ramionami.

Wtedy mi odpuściło, daję słowo. Mój mąż podał mi tabletkę, której z taką zaciętością szukałam. „Tak mam”. I co w tym strasznego? Każdy coś ma. Ja mam perfekcjonizm i szczerze powiedziawszy, to jeszcze kilka innych niedoskonałości się u mnie znajdzie. Bo… jestem człowiekiem. A ludzie nie są idealni. Są właśnie ludzcy. Ze swoimi wadami i zaletami. Z mocnymi i słabymi stronami. Perfekcjonizm ma to do siebie, że nie akceptuje słabości. A sam jest rysą na tym idealnym obrazie siebie. Jego istotą jest wykluczenie własnego jestestwa. Dlatego droga do pracy nad nim, prowadzi dokładnie na odwrót, niż on nakazuje. Nie da się go pokonać, bo jest częścią mnie. Nie ma co z nim walczyć, bo to go jedynie nakręca i potęguje. Można go tylko przyjąć, zaakceptować, polubić.

Od tamtej pory oswajam swój perfekcjonizm. Czasem go nawet przytulam. Drapię za uchem i po brzuchu. Uczę się go i uczę jego, by czasem przysiadł zamiast wybiegać. On łagodnieje. Zrobił się leniwy. Dużo ostatnio sypia. Choć czasem przebudza się i głośno szczeka. Ale to też jest w porządku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *