Kiedy myślę o kotach, stają mi przed oczami koty mojego życia. Po kolei, chronologicznie, wędrują w mojej głowie krokiem dość sprężystym, z ogonem podniesionym, piersią wypiętą, uszami nastawionymi na nasłuch jak dwa radary i gotowością do skoku w każdej chwili.
Widzę każdego kota osobno, choć niektóre były razem, albo ich życia w moim życiu nakładały się ze sobą i przez chwilę występowały naraz. Taki życiowy dwukot.
Niosą różne wspomnienia. Kawałki życia podzielone na koty. Mieszczą się w nich historie, dykteryjki, opowieści. Kocie i ludzkie. Przeplatają się, uzupełniają, dzieją obok.
Każdy kot miał swój rys. Swoje upodobania i zwyczaje. Wzór futra. Stosunek do człowieka. Charakter. Trudno by było je pomylić. Każdy był taki własny.
Za każdym kotem tęsknię i każdego kocham. Lubiłam wtulać twarz w miękkość futerka, gładzić łapki, drapać pod brodą. Słuchać mruczenia. Tulić.
Koty mojego życia przynosiły mi w pysku pociechę i ukojenie. Dawały mi ciepło w czasach, kiedy nie znajdowałam ich u ludzi. A czasem nie szukałam. Wtulałam się w kocie futra jak w ostatnią deskę ratunku. Pozwalały mi na to, choć nie zawsze.
Pociągała mnie w nich ta niezależna natura. Nieoczywistość zachowań. Nieprzewidywalność pomysłów. Z rzeczy na tak podziwiałam taktykę polowania na muchę, w której liczy się tylko jedno- upolowana mucha.