Któregoś dnia wyszłam z siebie i przez jakiś czas nie wracałam. Chodziłam daleko po polach i patrzyłam w gwiazdy. Paliłam ogniska i przyglądałam się iskrom, które umykały w niebo. Często snułam się nisko, przy ziemi jak mgła, bo nie chciałam być odnaleziona.
Wracałam okrężną drogą. Przez las, nad strumykiem, pomiędzy szczytami. Zdobyłam jakieś góry, przepłynęłam jezioro. Księżyc pił wodę, czarną i gładką, a ja głaskałam jej aksamitną taflę. Ryby spały głęboko, otulone glonami jak narzutą. Woda syczała, chlupotała, a łódka miała opuszczony żagiel i lekko mną kołysała.
W drodze powrotnej dołączał do mnie rudy kocur i szara sowa. Poruszali się bezgłośnie, jakby ich nie było. Kot wybiegał po cichu naprzód i czekał. Sowa oddalała się i wracała. Deptane przeze mnie gałęzie pękały z suchym trzaskiem. Jego echo niosło się w ciemności i odbijało od drzew. Dzwoniło srebrzyście, gdy spotykało buki, dudniło przy dębach, szemrało przy wierzbie. Kiedy stąpałam po mchu, czułam jego miękkość, jak gąbkę na dnie oceanu.
W końcu dotarłam do siebie. Narzuciłam swoje ciało na ramiona i otuliłam się jego ciepłem. Przypomniałam sobie własną oczywistość. Znajomość linii i kształtów, sposób trzymania głowy. Odnalazłam znajome zmarszczki i nawyki. A potem to już tylko żyłam. Kopiąc czasami tunel na następną ucieczkę. W końcu tak przyjemnie było do siebie wracać, że aż się uciec chciało. Któregoś dnia. Po prostu z siebie wyjść.