Mroczne dni

przez | 19 stycznia 2021

Są takie dni, kiedy czas zatrzymuje się i rozciąga jakby szykował się do występu. Ćwiczy szpagat i skłony. Dotyka palcami własnego końca, a stopy kieruje ku początkowi i w końcu nie wiem, ani kiedy się zaczął, ani kiedy się skończy. Taki dzień płynie przez moje życie dłużej i wytrwalej. Na zwolnionych obrotach.

W takie dni dzieją się różne, często mniej spotykane rzeczy. Talerze tłuką się zamiast umyć, zupa kipi, a koty syczą i irytują się z błahych powodów jeszcze łatwiej niż zazwyczaj. Ciasta pieką się zawsze z zakalcem, a mleko zsiada od samego patrzenia. Mgła snuje się się nisko, przy samej ziemi, jakby pełzała po chodnikach i polach. Deszcz obsiada kroplami drzewa i dachy. Odbija w sobie czerń i przypomina rozsypane po świecie mroczne korale. Obsydianowe. Stworzone z wnętrza ziemi albo z tego, co sięga jeszcze głębiej. Z niewiadomego.

Takie dni mają ciemne poranki, jakby nigdy nie widziały słońca. Południa też są ciemne. Zdaje się, że noc przychodzi wcześniej, choć to przecież długo trwający dzień w czarnej odsłonie. Okryty płaszczem cienia jak peleryną lub kocem porusza się przez czas niczym zgubiony wędrowiec z powieści grozy. Tułacze się i włóczy. Wlecze i ciągnie. Jakby nie wiedział gdzie zmierza, ani po co wędruje. Jakby od dawna był zgubiony. Jakby już nie był stąd.

W takie dni świat staje się bardziej zakamarkiem niż przestrzenią. Obfituje w te wszystkie mroczne stworzenia, które na codzień, w zwykłe dni, kotłują się gdzieś pod powierzchnią. Teraz wypełzają jakby zwabione mrokiem i zakrzywieniem czasu, które czują przez skórę. Zaludniają sobą ulicę i wygląda to tak, jakby po miejskim betonie przemykał czarny puchaty dywan o wielu kanciastych odnóżach. Słychać bzyczenie, burczenie i popiskiwanie. Język nocy. Dźwięk nadchodzącego mroku. Hurgot grozy.

W oddali słychać łomot nienastałego dnia. Dobija się, choć trwa. Ten wewnętrzny dualizm dzienny jest charakterystyczny dla ciemnych skrawków rzeczywistości. Można w nich znaleźć to samo, choć inne, zależy na co trafi dłoń. I co wyciągnie. Lub czego nie.

Zazwyczaj w te dni zaszywam się z dobrą książką w fotelu. Opatulam ciepłem lampy jak bezpiecznym kręgiem jasności. Pod ręką trzymam herbatę z dużą ilością imbiru, kurkumy i cynamonu. Na ramionach mam chustę w kolorowe wzory. Z tej bezpiecznej przystani obserwuję zastępy mroku przemykające po ulicach nocnego dnia. Ich stukot odnóży mniej przeraża, a falisty ruch chitynowych pancerzy i włochatych ciał staje się słabo widoczny zaraz po tym, kiedy ustawiam lampę pod lekko oślepiającym kątem. Przeczekuję ten dzień jak wydłużone oczekiwanie na pociąg. Albo kolejkę do lekarza. Skupiam się na wzorze składającym się z liter ułożonym na kartach książki. Umiem go poskładać w sens, co od zawsze jest źródłem przyjemności. Oddaję się tej czynności tak długo, na ile mi książka pozwoli. I odpływający w senność rozum. W końcu przychodzi moment, w którym litery z książki przedostają się na krawędź strony i zjeżdżają na ziemię po linie słów. Tam odnajdują wyłom w świetle lampy i wąziutką szczeliną mroku uciekają na zewnątrz, poza barierę światła. Zostawiają mnie śpiącą na fotelu. Zagrzebaną w kolorze snów jak w wydzierganym kocu nocy. Śni mi się słońce. I zwykły dzień. Wiosenny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *