Mam jakieś pisarskie zawieszenie. Ani krzty pomysłu we mnie, ni weny. Żadnych uniesień, upadków. Trochę zmęczenia. Takiego fizycznego. Trochę satysfakcji. Z tego, co zrobione. Trochę bliskości. Po całym dniu razem. Trochę zadowolenia. Bo było fajnie. Trochę miłości. Bo ona po prostu jest.
Jakoś mi dobrze. Spokojnie, stabilnie, ciepło. Bez fajerwerków. Bez zrywów. Żadnych gwałtownych reakcji. Równowaga. Taki moment, kiedy moje uczucia tworzą idealny konglomerat.
Cisza wewnętrzna. Choć dzień był pełen dźwięków. Okrzyków, śmiechów, muzyki. Teraz, kiedy dzieci zasnęły, słyszę same szumy: oddechów, kaloryfera i oczyszczacza powietrza. Jakby melodia tej nocy składała się z różnych barw szumu. Półtonów, poszeptów. Wdechów i wydechów ludzi i sprzętów. Jakby ktoś zamknął nas w ogromnej muszli. I przyłożył do ucha.
Jestem zmęczona i zaraz zasnę. Po prostu popłynę falami snu ku… nocnej pobudce. Bo ząb, więc ból, bo płacz, więc pierś. Może dać ukojenie. Tyle tych pobudek ostatnio. Czasem się na nie irytuję. A czasem zachwycam moim synkiem. Jego cieplutką główką wtuloną w moją pachę. Linią nosa. Ufnością. Te momenty nocnych przebudzeń są naszym czasem. Intymnym i bliskim. Wspólnym. Który niebawem minie.
Póki więc mogę uciekam w zaśnięcie. Muszę wykorzystać moment na sen. Muszę wykorzystać moment na przebudzenia. Ponapawać się zapachem malucha. Wtulaniem łapki. Pomlaskiwaniem w poszukiwaniu mleka. To jest takie rozkoszne. Do przytulenia. I ukochania. Do zapamiętania na zawsze.