Biały dzień. Taka miła odmiana od szarości. Biały i puszysty jak poduszka. Albo chmurka. Bielusi. Bieluteńki. Rozbielony puchem osiadłym na gałęziach, trawnikach, murkach. Przycupnięty na dachach i płotach. Ośnieżony dzień. Otulony bilionami płatków. Jak ciepłą pierzyną. Puszystą wyśnieżoną pierzyną utkaną z sześcioramiennych kryształków lodu. Niepowtarzalnych. Opadniętych. Połączonych w warstwę otulającą ziemię. Skorupkę bezy do schrupania. Trzeszczy.
Idealny podkład pod narty i sanki. Gotowy materiał na bałwana. Albo igloo. Odrysowywacz. Podeszew buta. Bieżników opon. Psich łap. Albo kocich. Kopytek i raciczek. Skoków. Stempelków zwierząt i ludzi. Dzień jak wielka biała koperta. Ostemplowany list do wszechświata. Nadaje kropką i kreską naszych śladów. Maluje ścieżki. Opowiada. Historie o drodze. O przeciętych liniach. Skrzyżowanych. Spotkali się i poszli. Albo rozeszli. Haft naszych śladów na obrusie ziemi. Krzyżykowy. Prosty. W niektórych miejscach łańcuszkowy. Na krańcach richelieu. Obrębiony obrus śniegu. Biały bieżnik ozdobiony bieżnikami kół na parkingu. Ubieżniony.
Rozśnieżony świat. Wyjaśniony, bo śnieżny. Odbity światłem w zmarzniętym krysztale. Migoczący i mieniący się. Roziskrzony. Jasny ciemny zimowy dzień. Tak biały, że aż błękitny. Pełen odbić, półtonów. Jak dżwięków. Tu słychać biel, tam błękit. Gdzieś brzęczy stal. Drży siny cień. Granaci się głębia drzew. Skrzy się na słońcu biel. Jak srebro. Albo złoto. Zależy co wpadnie. Kawałek słońca lub księżyca w krysztale. W zmarzniętej kropli. Łzie nieba. Może śnieg bierze się ze wzruszenia? Z rozpadania. Z rozsypania. Odkurzenia nieba. Wytrzepania chmur. Rozwieszenia puchowej kurtki na sznurkach pomiędzy gwiazdami. Gigantyczne pranie gigantycznej kurtki. Puchówki. Rozpierzonej. Wyśnieżonej. Sypie się. Bielusi. Śnieg.