Czasem mi się tu niemal samo pisze, a czasem mozolę się i trudzę. Jakoś wolę tę pierwszą opcję. Choć obie przynoszą całkiem podobne efekty. Mimo to, drugiej zdarza się tekst, z którego jestem mniej zadowolona, ale powtarzam sobie, że samych zadowalających tekstów nie da się pisać. Muszą być czasem te kulawe, bez jednego oczka czy z wyszarganym futerkiem. Takie teksty są do przygarnięcia, nie do odrzucania. Co innego, gdybym pisała książkę. Albo przepis na życie idealne. Skoro jednak piszę bloga, który zakłada snucie, to liczy się też autentyzm. A cóż jest bardziej autentycznego od błędów, gaf i potknięć? Choć muszę przyznać, że czasem trudno mi z tym własnym założeniem i aż mnie świerzbią łapki, by coś popoprawiać, porozbudowywać, powykreślać. Powstrzymuję się siłą woli i z szacunku dla tych, którzy już dany tekst przeczytali. Jakoś nie fair byłoby go zmieniać. Więc zostaje taki, jaki powstał wieczorem, chwilę przed zaśnięciem, kiedy to mój mózg czasem zasuwa na pełnych obrotach jak świeżo naoliwiona maszyna, a czasem zacina się, przystaje i zwalnia jak rozklekotany staroć.
Dziś czuję, że czas na sen jest bliżej niż dalej, czyli o jakiś krok ode mnie. Starsze dziecię wróciło po długiej przerwie do przedszkola i z nadmiaru wrażeń i emocji zasnęło o 17 – tej. Piszę więc w lekkim stresie, bo dziecię się wierci, kręci i porusza, a wolałabym go już nie zbudzić, bo jeszcze wstanie w ramach wyspania. A wtedy to już nie wiem, kiedy zaśnie i czy w ogóle zaśnie. Pewnie właśnie wtedy, kiedy powinno wstawać. Więc siedzę na łóżku cichutko, skrobię sobie ten tekst jak myszka i zastanawiam się, wyłączyć ten ekran czy nie?
Odkąd mam dzieci, rzeczą której najbardziej mi brakuje, jest czas sam na sam ze sobą. Przyznam, że lubię takie chwile, kiedy sama dla siebie stanowię towarzystwo, ale jest to obecnie towar totalnie deficytowy. A mam tyle pomysłów na wypełnienie tego czasu! Chciałabym na przykład trochę pomalować. W ramach prezentu gwiazdkowego dostałam trochę kasy, którą w całości, a nawet trochę dokładając spieniężyłam w sklepie plastycznym. I teraz czekam na te farbki, kleje, nożyczki i paski papieru pełna podekscytowania. Rzeczy ze sklepów plastycznych zawsze mnie zachwycają. Są takie kolorowe i ładne. W sumie to nie wiem, czy to co pozamawiałam mi podejdzie, bo to takie techniki, którymi mało albo wcale nie malowałam. Ale w ramach poznawania świata po czterdziestce postanowiłam spróbować. Poza tym chodzi o frajdę.
Poranek był taki, że teraz sobie siedzę i nie wiem, co począć ani z tak rozpoczętym dniem, ani tym wpisem. Wczoraj, oczywiście, musiałam zgasić telefon i niczym szczupak wślizgnąć się pomiędzy moje dzieci, dopasować do nich kręgosłup i zasnąć w tej dosyć karkołomnej (dosłownie) pozycji. Noc przetrwaliśmy z wieloma pobudkami, wybudzeniami i całą resztą uroków macierzyństwa. A wczesnym rankiem… Zwaliło nam się na głowę niebo z burzowymi chmurami w postaci wykąpanego telefonu, bolesnego ugryzienia brata i totalnej utraty cierpliwości. Jesteśmy przemęczeni. Siedzeniem w domu. Kłótniami naszych dzieci. Brakiem czasu. Brakiem przestrzeni. Brakiem cierpliwości. Nasze życie jest wybrakowane. Pełne dziur i łat. Jak stare portki poprzecierane na kolanach, szwach i tyłku. A jednak, może i ono chce być przygarnięte? Takie właśnie jakie jest, z wyszarganym futerkiem cierpliwości, kulawą łapką odpoczynku i kaprawym oczkiem czaso przestrzeni? Może ten dzień, ten pełen bezsilności i frustracji dzień, też chciałby poczuć na sobie mój ciepły wzrok? Mimo tych momentòw kiedy miałam ochotę trzasnąć drzwiami, kopnąć wersalkę, wyjść i nie wrócić. Może chce poczuć się chciany właśnie z tym wszystkim, bo taki jest? Nieidealny. Ale za to autentyczny.
No i moi synowie. Te dwa szczęścia, które potrzebują czuć się zawsze jak moje dwa cudy. Nawet wtedy, kiedy targają nimi intensywne uczucia, z którymi sobie nie radzą. Kiedy gryzą, kopią i nazywają mnie głupią. Kiedy robią dokładnie odwrotnie, niż ich o to proszę. Kiedy milczą, choć o coś pytam. Kiedy upierają się przy czymś całym sobą, leżąc, tupiąc, wyślizgując się z rąk. Także w tych momentach, a nawet szczegòlnie w tych momentach, potrzebują mojego ciepła i zrozumienia. Mojej miłości i przygarnięcia. I daję słowo, to jest wyzwanie. Być może najtrudniejsze, ale i najważniejsze w całym rodzicielstwie. Wychodzi mi różnie. Choć zapewne najautentyczniej na świecie. Nieidealnie.
Czas kończyć ten połatany tekst, ktòry trochę pisałam wczoraj wieczorem, kiedy to mój syn się wiercił i kręcił, trochę rano w wannie, chwilę przed tym, jak telefon, na którym pisałam, wylądował w wodzie, trochę po południu na starym laptopie, którego zwoje, trybiki i procesory działają gorzej niż mój mózg w nawolniejszych swoich momentach, a trochę teraz, 24 godziny od napisania pierwszych słów tego wpisu. Teraz klikam słowa dla odmiany na tablecie męża, co oznacza, ni mniej ni więcej, że ten dzień nie był tylko trudny i frustrujący, ale miał też jakieś przyjaźniejsze aspekty. W końcu mąż mój, nie tylko nie rozwiódł się ze mną, nie tylko przetrwał wspólnie ten dzień, ale jeszcze cacko elektroniczne mi pożyczył, bym mogła trochę popisać. Tak naprawdę to dał mi nie tylko ten tablet, ale też całe to przygarnięcie, którego i ja potrzebowałam. Takiej mnie patchworkowej, połatanej i dziurawej. Z moimi emocjami i potknięciami. Z całym majdanem tego, co się dziś we mnie i wokół mnie przetoczyło. I to jest najlepsze, co mogło mi się dziś przydarzyć w tym równie patchworkowym dniu. Spotkałam miłość. Bezwarunkową. I wiecie, ona też jest połatana.