Czasem dopada mnie smutek. Taki mega smuteczek. Zanurzam się w nim jak w wannie pełnej wody. Po uszy. Słyszę wtedy świat w sposób oddalony. Łatwiej go znieść, kiedy jest taki wyciszony i zdeformowany szumem wody w uszach. Smutek opływa moje ciało, zamyka mnie w swoich objęciach, a ja mu na to pozwalam. Uciekam w jego ramiona przed światem. Przed szarością, w której znienacka się odkrywam. Która wygląda na mnie zza rogów budynków, kiedy idę ulicą. Która czai się w kącie pokoju. Która zwiesza się w kroplach deszczu na gałęziach drzewa przed moim oknem. Która spowija ludzi, latarnie i trawniki. Sklepy i sklepowe. Szare ryby patrzą martwymi oczmi w jarzeniowe oświetlenie witryn, szare jabłka piętrzą się w koszykach, szare bochenki wpadają w ostrza maszyny krojącej je na kromki. Szare są płyty chodnikowe, po których idę. Szara kurtka, która zwisa ze mnie jakby była za duża i czymś obciążona. Kiedyś myślałam, że jest granatowa. A jednak szara.
Smutek sprawia, że dostrzegam to wszystko z pewnego oddalenia. Jakbym patrzyła zza mlecznej szyby, którą mnie otacza, jak szklaną klatką albo kloszem. Płynę ulicami miasta i czuję się trochę nierzeczywista. Jak duch, który chwilowo krąży po okolicy. Albo stary pies, bez domu i właściciela. Przemykam pod kolumnami, przez bramy, pomiędzy arkadami. Skradam się jak złodziej. Włóczę się. Przyglądam się ludziom, ulicom i witrynom i po raz kolejny mam wrażenie, że widzę je po raz pierwszy. Dostrzegam gołębie, zbite butelki i rozrzucone po chodniku śmieci. Rozwleczone. Brudne. Przyglądam się lasce starszej kobiety, jej opuchniętym kostkom i ciężarowi ciągniętego wózka. Słyszę jak koła skrzypią. Wysoko i rzężąco. Samotnością.
To wszystko jeszcze bardziej mnie przygnębia. Karmi mój smutek, odrealnia mnie i wyodrębnia. Wydziera z otaczającego świata. Odrywa po kawałku od ziemi. Odcina. Trochę się temu wyrywam, ale nie do końca. Źle mi z tym smutkiem, ale bywam wobec niego dziwnie uległa i bezwolna. Jakbym lubiła pewien rys, który mi nadaje. Jakbym przez chwilę dotykała czegoś mocniej i głębiej. Choć i boleśniej. Smutek staje się moim sekretem, który sprawia, że widzę więcej. Wyostrza moje zmysły. Uwrażliwia. Miotam się wewnętrznie, bo z jednej strony chciałabym już lekko i miło cieszyć się znów życiem, z drugiej sekretne życie smutku pochłania moje siły, a zarazem obiecuje głębię doznań w postaci rozpaczy. I choć instynkt każe mi uciekać, ciekawość trochę mnie pcha.
Kiedy byłam młodsza schodziłam niżej i głębiej. Otchłań smutku miała w sobie pociągająco- intrygującą moc. Czasem grzęzłam w niej na długie dni i jeszcze dłuższe miesiące. Szamotałam się w poszukiwaniu celu i koloru. A było tylko szarzej i coraz bardziej bez sensu. Nie umiałam jednak wyłowić się z grzęzawiska, a czasem mi się nie chciało. Pisałam tylko coraz smutniej. Malowałam coraz szarzej. Coraz więcej spałam. Jakbym sama znikała po odrobinie. Zlewała się ze smutkiem.
Znam mój smutek dość dobrze. Wiem, że mija, choć kiedy trwa, wydaje się jakby nie miał końca. Kiedy mnie dopada, jest dojmujący i obezwładniający. Im mniej mu się opieram, tym szybciej odchodzi, jakby uległość go mierziła. Jakby spodziewał się walki. Dlatego poddaję się mu i przez jakiś czas poruszam się po świecie w sposób odrealniony i ulotny. Choć pogrążony zarazem. W tych momentach pilnuję, by nie przesadzić. Nie rozużalać się zanadto. Nie roztkliwić nad rozsmuceniem. Mam takie tendencje. Mam też sposoby na trzymanie smutku w pewnych ryzach. Dla bezpieczeństwa. By się nie rozchybotać. Ani rozmyć jak krople deszczu na szybie. Nie rozmemłać.
W takie dni wyliczam sobie wszystkie dobre rzeczy, które mam. Robię to w kółko, bo długo w nie nie wierzę. Ani w to, że je mam, ani w to, że są dobre. Więc powtarzam co jakiś czas tę wyliczankę darów. Robię to machinalnie, jak mantrę, modlitwę, w której środku pogrzebana jest wdzięczność. Ukryta i trudno dostępna, ale realna i prawdziwa. Zatrzymuję się w różnych momentach i przyglądam smutkowi. Rejestruję jego sygnały. Odczytuję pismo. Słucham jego melodii. Widzę, kiedy się wzmaga i kiedy słabnie. Co go nakręca, co wycisza, jakby miał jakieś pokrętło. Robię różne rzeczy. Działam. Trochę na autopilocie, ale jednak. Gotuję obiad i zmywam. Przyszywam urwane ucho psu z pluszu. Zamiatam podłogę. Zamiatam swoje oczekiwania i kąśliwe uwagi. W takie dni niczemu nie służą poza rozlaniem smutku. Przerzuceniem winy za własny stan na cokolwiek. Lub kogo.
Jem dobre rzeczy. Czytam ładne teksty. Słucham miłych dźwięków. Unikam wzruszeń i rozrzewnień. Uniesień skrzypiec i smutku kontrabasu. Raczej przyziemnie i swojsko. Z przytupem. Jeśli trzeba, to płaczę. Pozwalam sobie na łzy, choć trudno mi się pozbyć pewnego skrępowania przed sobą samą. Wstyd łez jako oznaki słabości zakorzenił się we mnie głęboko i oplata moje gardło i kanaliki łzowe dość mocno. Za każdym razem luzuję sploty jak za ciasno zawiązany krawat i płaczę. Na tyle, na ile potrafię. Na ile mi się uda.
W końcu idę spać. Sen ma w moim życiu specjalne miejsce. Jest moim pocieszycielem i wzmacniaczem. Koi. Przynosi uspokojenie. Pozwala na obudzenie. Na nowy dzień. Jest mostem pomiędzy smutkiem a nadzieją. Wbiegam na niego z wiarą na nowe jutro. Na nowe siły. Uciekam w odpoczynek. Zanurzam w sen jak w puszysty koc. Jest miły w dotyku i ma kolorową kratkę. Albo frędzle. Niesie ze sobą ciszę. I dużo puchu. I jeszcze więcej zapomnienia. Zamykam oczy. Do zobaczenia, do jutra. Poza granicą smutku. W codzienności.
Tak do mnie przyszło: „Muszę przyznać, że życie ma w sobie jakiś smutek. Trudno powiedzieć, co to takiego. Nie chodzi mi o te cierpienia, które wszyscy znamy, jak choroba, bieda czy śmierć. Nie, to jest coś innego. To jest tu w głębi, to jest częścią nas, jak oddech. Choćbym nie wiadomo, jak ciężko pracowała i trudziła się, wystarczy, że na chwileczkę przerwę i już czuję, że czeka. Czasem się zastanawiam, czy wszyscy mają to samo. Bo nie wiadomo. Ale czy to nie jest nadzwyczajne, że pod tym maleńkim, słodkim, radosnym śpiewem było tylko to – ten smutek? – Ach, co to takiego? – to, co słyszałam?”
Katherine Mansfield
Może to poczucie ulotności ludzkiej, które zazwyczaj spychamy z naszej świadomości w jakieś głębokie rejony, tak naprawdę cały czas gdzieś wibruje pod naszą skórą, unosi się na powierzchni duszy, szepce? Zazwyczaj zagadujemy je życiem, tym co robimy, co mamy, ale są chwile, kiedy stajemy się bardziej wrażliwi na szepty, na to odczucie przemijalności i właśnie wtedy otacza nas smutek?