Miałam kiedyś przyjaciółkę. Miała na imię Joanka i była jakby z innego świata. Miała kręcone włosy, okulary typu lennonki i haczykowaty nos. Była drobna i chudziutka. Maleńka.
Zawsze się spóźniała. Długo spała. Za to w nocy długo nie mogła zasnąć. Żyła we własnym rytmie nocy i dnia, lata i zimy, życia. Wiele rzeczy, które wydawały mi się oczywiste, dla niej takie nie były. Nie dbała o oceny, czy to, jak jest postrzegana. Nie przystawała do żadnych ramek ani szuflad. Choć etykietę dziwaczki łatwo jej przyklejano.
Miała długie palce pianistki zakończone pięknymi paznokciami. Tymi palcami malowała. Wychodziły spod nich rzeczy magiczne, które podziwiałam szczerze i z pewną nutą zazdrości.
Kiedyś namalowała dla mnie obraz, ale nie była z niego zadowolona, więc mi go nie dała. Było na nim morze, które układało się w twarz dziecka. Do tej pory mam ten obraz przed oczami, choć nigdy go nie zobaczyłam. Nasze drogi się rozeszły, zanim osiągnął zadowalający wygląd.
Była krucha i delikatna. Tajemnicza i pociągająca. Wrażliwa. Nierozumiana. Była wierna sobie, swoim przekonaniom i przyjaciołom. Byłam jej przyjaciółką.
W tamtych czasach chodziłyśmy w butach, które nazywały się osiołki i w rozpiętych płaszczach niezależnie od pogody. Mój szalik i włosy Joanki powiewały na wietrze, kiedy zrywałyśmy się z lekcji i przez uliczki centrum przemykałyśmy na herbatę do McDonaldsa w Smyku. Albo na Stare Miasto.
W różnych kafejkach, spelunach, kawiarniach siadałyśmy z ekscytacją wzajemnego poznawania się. Z nastoletnim buntem i kontrą wobec świata.
Nasze artystyczne dusze były sobie bliskie. Rysowałyśmy wspólne rysunki, cytowałyśmy ukochane wiersze. Dzieliłyśmy się muzyką jak kanapką i literaturą jak ciastkiem. Wszystko było takie smakowite.
Często rozmawiałyśmy w zeszycie. Pisałyśmy to, co chcemy powiedzieć. Było nam tak łatwiej napisać niewypowiedziane. Podzielić się swoim bólem, smutkiem, czy własnym zdaniem.
Nasze dialogi miały w sobie wiele egzystencjalnej niezgody na świat. Było nam trudno. Każdej z innego powodu. W sumie nie wiem, z czym zmagała się Joanka. Nie mówiła albo jej nie słuchałam. Mnie pochłaniała choroba i znikanie babci. Jakbym i sama znikała.
Pamiętam jednak, że smutek, który spływał z Joanki, wsiąkał we mnie. Chłonęłam go i czułam się coraz cięższa, coraz bliższa ziemi. Jak spadająca kropla deszczu. Lub opadnięty płatek kwiatu.
Uciekłam od Joanki, bo się przestraszyłam. Tej wspólnej, pełnej basów muzyki, która grała w naszych duszach, splatając nasze losy w jeden smutny mysi warkoczyk.
Straciłam przyjaciółkę, która była mi bliska jak siostra. Jak fragment samej siebie. Zostawiłam ją z jej smutkiem, niezgodą na świat, zagubieniem. Uciekłam w nocne miasto przypadkowych znajomości i przelotnych przyjaciół, których urok pryskał wraz z nastaniem świtu.
Wiele razy próbowałam spotkać później Joankę, ale nigdy mi się nie udało. Chodziłam pod jej kamienicę i dzwoniłam domofonem, ale nigdy jej nie było. Telefonowałam. Nagrywałam wiadomości na sekretarce, przekazywałam informacje bratu i mamie. Ale mój telefon milczał.
Kilka razy przypadkowo, gdzieś na mieście spotykałam jej koleżankę, która miała z nią kontakt. Pisałam pospieszne karteczki, prośby o telefon, przeprosiny. To też nic nie dało. Zniknęła z mojego życia. Rozpłynęła się.
Zostało mi tylko kilka rysunków w szkolnych zeszytach, ulubiony wiersz pisany tym pochyłym, pięknym pismem i pożyczona wtedy książka o jakże wymownym tytule „Mistycy i narkomani”. I jakaś wyrwa w duszy.
Przez tyle lat wracam myślami do Joanki. Wciąż cicho liczę, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Choć wcale nie jestem pewna. Czasem zastanawiam się, czy ona rzeczywiście była. Może ją tylko wymyśliłam?
Miałam kiedyś przyjaciółkę. Miała na imię Joanka i była jakby z innego świata. W moich wspomnieniach jej włosy kręcą się jak snujący dym, który ulatuje i znika, a uśmiech jest przymglony przez czas i niepewność wspomnień. Być może tylko ją wyśniłam. Albo wymarzyłam. Być może kiedyś ją jeszcze spotkam.