Z tego dnia chcę wziąć kilka rzeczy.
Najpierw biorę słońce, które wpadło z samego rana do pokoju i rozsiadło się na kanapie. W jego jasnych i ciepłych smugach skakały moje dzieci, mrużąc i pocierając oczy, wołając o czapki z daszkiem i o rower. Słońce ma jednak w sobie coś z lata, nawet zimą.
Potem biorę te wszystkie całuski i przytulaski kradzione moim synom co jakiś czas, w chwilach niecodziennych i tych bardziej zwyczajnych. Wszystkie słodkie całusy spontaniczne, które dajemy sobie z radości chwili, w zabawie, ruchu, tańcu. Potem te ciepłe całusy pocieszycielki, które osuszają łzy w trudnych chwilach i pomagają przetrwać wszelkie upadki, potłuczenia i otarcia. Biorę i te szybkie całuski przy okazji, dawane moim synom znienacka, w ramach pochylania się, by lepiej usłyszeć, popatrzeć w oczy, pobyć bliżej. Jeśli chodzi o przytulasy, to zapisuję w pamięci wszystkie dzisiejsze „na rączki”, w których następuje wtulenie totslne, przylgnięcie ciałek i ukrycie głowy w zsgłębieniu szyi, jakby właśnie po to to zagłębienie było, te cyckowe przytulasy pełne sennego mruczenia i posapywania, miętoszenia, ukokoszania, ocierania, to trzymanie ręki, głaskanie, opieranie głowy… Biorę te wszystkie słodkie momenty bliskości i zapisuję pod powieką, by zostały ze mną na zawsze.
Biorę zabawę. Rysunki kości dinozaurów i rysunki naścienne. To nawet pasuje do siebie jako powiew prehistorii. Taniec młodszego syna w kuchni, z figurami turlającymi go po podłodze, z chodzeniem do przodu i do tyłu, z kołysaniem książki i pieska, a wszystko to z radością z tego tańca, z uśmiechem, ze szczęściem. Biorę przejęcie na twarzach dzieci podczas oglądania bajek. Pożerane palce i oczy hipnotycznie wpatrzone w ekran. Komentowanie wydarzeń, dzielenie się nimi. Okrzyki starszego: Mamo, jest mi smutno! Żal mi tej owieczki! Za chwilę śmiech, głośny i mocny. Pełny.
Biorę ozdabianie pierników. Te dwa przylepione serduszka, z których jedno to mama, a drugie tata. Skupienie na twarzy przy rozprowadzaniu lukru, przyczepianiu perełek, wybieraniu ozdób. Radość z szykowania akcesoriów, sypania ozdób do miseczek, mieszania ich, decydowania.
Biorę z tego dnia moich synów razem. Trzymających się za ręce, skaczących po łóżku, ganiających się. Okrzyki: Zobacz, zrobiłem nam zagrodę! Chodź, tu idziemy! Teraz robimy tak! Wszystkie te momenty, w których bracia są zgodni, ale też takie, w któtych pojawiają się spory. Biorę kłótnię o krzesło, przepychanki o bajkę i kopnięcia w zabawie, które nie były zabawne.
Trzepot serca, który poczułam po jednej z kłotni, gdy przytulałam syna.
Łezkę płynącą po policzku.
Wzajemne naśladowanie okrzyków dinozaura. Graauur!
To był długi dzień, w którym dużo się działo. Były to rzeczy zwykłe, jak gotowanie barszczu czy smażenie naleśników. Działy się też rzeczy bardziej niecodzienne jak wylanie się lawy w kuchni i dosiadanie błękitnego rumaka na deskach naszej podłogi. W tym dniu świat był dla nas otwarty i my byliśmy otwarci na niego. Było w nim miejsce na smutek i śmiech, przytulanie i bitwy, bycie razem i całkiem osobno. Takie dni chcę trzymać w sercu, pod powieką, w głowie. Chcę o nich pamiętać, trzymać zasuszone na kartach albumu o tym, co było.
Takie dni są dla mnie świętem. Czasem rodziny, nawet jeśli tata cały dzień jest w pracy i nie wiadomo, kiedy wróci. Przez cały dzień był jednsk z nami. Pojawiał się w naszych słowach, pamięci i sercu.
Kiedy myślę, o życzeniach świątecznych, to życzę wszystkim tej otwartości na siebie, jakiej udało mi się dziś doświadczyć. Bliskości z tymi, którzy najważniejsi, nawet jeśli daleko. Ciepła. I miłości. A na koniec jeszcze mnóstwa powodów do wdzięczności. I jeszcze więcej, do zachwytów.