W zimowe dni budzimy się wcześnie. Przecieramy rękami nasze twarze, strzepując z nich resztki snu i popiół nocy. Mamy potargane włosy i ślady poduszki odciśnięte na policzku. Noce grudniowe są ciężkie. Wiszą nad nami nabrzmiałe od niewypowiedzianego śniegu. Wbijają nas w pościel, wgniatają w prześcieradła. Przysiadają na naszych klatkach piersiowych, jakby sprawdzały, ile udźwigniemy.
Wstajemy w ten ciemny dzień zapalając lampy jak podsufitowe słońca o elektrycznym sercu. Czasami palimy je cały dzień, w którym największa jasność przypomina szarówkę mroku. Lampy dają namiastkę przytulności słońca albo ogniska. Oświetlają pokoje żarem z cienkiego drucika.
Godziny naszych dni wyplatane są naprzemiennym płaczem naszych dzieci, które w sposób zaskakująco zgodny dzielą się nim na pół. Kiedy jeden przestaje płakać, zaczyna drugi.
Przeglądam dzień, pomiędzy płaczami naszych dzieci znajduję bijatyki, kłótnie i walki, które w prostej linii prowadziły do płaczu. Spory, o to kto pierwszy, najlepszy, najszybszy. Spory o różne rzeczy, o zaznaczanie terytorium. Moje dzieci trenują na sobie asertywność, dbanie o swoją przestrzeń. Budują tożsamość i relacje. Rozwijają się. Dzieje się to w sposób pełen konfrontacji, starć i ugryzień. Jakby inne drogi nawiązania kontaktu były nie osiągalne. Widać łatwiej jest się tłuc niż dyskutować.
W te dni czasami można uchwycić perełki sytuacji, w których moje dzieci nawiązują kontakt w sposób bardziej cywilizowany. Pocieszają się. Chichrają i heheszą. Skaczą beztrosko po łóżku, bez litości dla sprężyn materaca i drewnianej konstrukcji, ale za to z czystą radością zabawy. Zapraszają się do ganianek. Współpracują.
Zimowe weekendy trwają długo. Rozciągają się jak ciężkie namokłe swetry. Ciążą ku dołowi i pokapują czernią. Jakby już rano były niewyspane, bezsilne i niegotowe na wyzwania. Albo na życie.
Każdego dnia walczymy z opadaniem powiek i ziewaniem na potęgę. Wieczorami następuje dziecięcy element ożywienia i energii, która musi wybrzmieć w postaci kilku nieszablonowych pomysłów. Wtedy też dochodzi do wyładowań elektrycznych nie tylko w zapalanych przez cały dzień żarówkach.
W te zimowe dni pieczemy pierniki, które wypełniają mieszkanie korzennym zapachem przypraw. Ozdabiamy je lukrem i gwiazdami, dzięki czemu stają się słodsze i unikatowe. Podjadamy je potajemnie, po jednym, wybierając te najmniej wyjątkowe na początek. Lukrowe kulki pękają nam na języku z syknięciem i chrupaniem. Czekamy przez chwilę sprawdzając, czy urośniemy. Ale nic się nie zmienia.
Zapraszamy pod dach choinkę. Zamieszkuje z nami w stojaku, obwieszona bombkami, oświetlona feerią barw z gniazdka elektrycznego. Drzewko pachnie lasem i wprowadza bajkowy nastrój w chłodne, kamienne mury. Nasze dzieci nie mogą oderwać wzroku od choinki, gaszą i zapalają światło, dostrzegają błysk bombek, dotykają łańcuchów. Długo nie chcą zasnąć, podekscytowane.
Kiedy w końcu decydujemy się wyłączyć nasze sztuczne słońca zapada ciemność pełna kolorowych świateł z choinki. Na ścianach tworzą się fascynujące cienie, w których dostrzegamy igły jodły i barwy światełek. Odkrywamy inny wymiar naszego mieszkania, w którym przez chwilę mieszkają czary i małe, leśne robaczki. A kiedyś przyjdą prezenty.
Kiedy nasze dzieci w końcu zasypiają, sami odchodzimy w sen. Zasypiamy zmęczeni, z głową, która ciąży i myślą, która męczy. Sny mam głębokie. Zanurzamy się w nie i już po chwili śpimy. Jakbyśmy wcale nie wstawali. Jakby dzień był długim snem. I na dziś już się skończył.