Czasem łapię wiatr w żagle, a czasem smutek pod powieki. Raz skaczę ze spadochronem szczęścia, kiedy indziej wybucham wulkanem gniewu. Biegnę pod górę irytacji, zdobywam euforyczne szczyty, spadam w rozpacz z głuchym łoskotem, dotykam dna bólu, podnoszę się z determinacją, wędruję ze spokojem.
Każdego dnia przeżywam kalejdoskop uczuć. Obejrzane pod słońce połyskują różnymi kolorami, przyjmują zmienne kształty, układają się w odmienne wzory. Nadają rytm dnia. Smutek ma w sobie pewną niebieską posuwistość, radość żółtą energię. Spokój tchnie zielenią, zniecierpliwienie jest pomarańczowe, gniew płonie na czerwono.
Zachwyt jest różowy. A wdzięczność… wdzięczność jest jak tęcza. Jednoczy kolory dbając o ich oddzielne pasma, jakby przeczesywała je grzebieniem. Pozwala wybrzmieć kroplom deszczu, rozświetlić się ciepłu słońca, zasnuć mgłą tęsknoty. Jest łukiem pomiędzy tym, co mamy, a tym, co zauważone. Zatrzymaniem w pół chwili. Docenieniem.
Ćwiczę się w mojej wdzięczności. Pracuję nad jej kondycją, wzmacniam jej bicepsy. Powtarzam w głowie dziękuję i czasem bardziej w nie wierzę, a czasem trochę mniej. Zależy od nastroju, sytuacji i siły. Oglądam własne życie jak obrazek, dostrzegam na nim kontury codziennych chwil i rzeczy, które nie są dane raz na zawsze. Choć tak łatwo wpisują się w rutynę i już zastaną oczywistość. Wrysowują się w tło. Stają się niezauważalne. Jak peleryna niewidka. Albo czyjaś obecność.
Kiedyś długo szukałam powodów do wdzięczności. Każdego wieczora przeszukiwałam dzień, klatka po klatce, by znaleźć okazje do podziękowania. Z każdym dniem szło coraz sprawniej, szybciej, celniej. Teraz mogę w każdej chwili wymienić kilka powodów do wdzięczności. Wpadają mi do głowy i czekają na wyrażenie. Na nazwanie imieniem. Jak miłość. Albo pierwiosnek.
Głaszczę moją wdzięczność po brzuchu, drapię za uchem. Mówię jej, że jest ważna. Daję jej łakocie i perełki śmiechu moich dzieci. Kręcę w kółko na ramionach męża, jak na żywej karuzeli. Karmię ją plackiem z bananem. Pokazuję jej książki i obrazy. Pozwalam wpadać w zachwyt. Doszukuję się jej tam, gdzie mi trudno ją znaleźć. Gdzie nie jest oczywista. Sadzam ją na grzbiecie bałaganu. Dokładnie w tym miejscu, gdzie może się wygrzać w plamie słońca. Dostrzegam w trudnych decyzjach i potknięciach, które przynoszą skręconą kostkę, ale też powód do bycia zaopiekowaną. Chodzę z nią po tych wszystkich sferach, w których dużo we mnie zniecierpliwienia, złości czy rozczarowania. Tam też ma swoje miejsca, norki i ukryte legowiska. Domki dla ptaków i głębokie jamy. Jeśli dobrze poszukam, to zawsze ją znajdę. Jeśli nawet nie od razu. To chwilę później.
Nie wiem, czy wszystko jest po coś. Ale we wszystkim jest coś dla wdzięczności. Jakiś okruch piękna. Lśni, błyszczy i się mieni. Im częściej go znajduję, tym łatwiej go zauważam w szczelinach codzienności. Czasem muszę użyć kilofa, by go wydobyć ze ściany dnia. A czasem wystarczy tylko podnieść z ziemi. Jak zgubiony grosik. Albo kwiat.