Porządki

przez | 6 grudnia 2020

Dobrze, że czasem czegoś nie mam, bo jak potem mam, to mogę to zauważyć. I docenić. Gdybym miała zawsze, to przyjęłabym za normę i nie zwracała uwagi. Przegapiłabym mnóstwo możliwości do zachwytu, zadowolenia i radości. A to by dopiero było żal.

Takim towarem, wiecznie u mnie deficytowym, jest na przykład porządek. Jeśli go trochę naniosę, od razu mam wrażenie wielkiej przemiany mieszkania. Uprzestrzennienia pokoi. Nagle okazuje się, że światło bez przeszkód wpada do środka, podkręca wysokość, oświetla wnętrza, dodaje blasku ścianom. Zauważam wtedy piękno drewnianej podłogi. Odkrytej spod kurzu, zbędnych przedmiotów, zamiecionej, czystej. To, że skrzypi, kiedy staram się po cichu przemknąć do kuchni, kiedy dzieci zasną, schodzi na dalszy plan. Teraz podziwiam słoje w drewnianych deskach. Wyobrażam sobie drzewo, z którego powstały, stolarza, który je piłował, przycinał, obrabiał. Zauważam kształty nietoperza i twarzy skrzata na dwóch klepkach. Zastanawiam się pod kim te deski jeszcze skrzypiały, kogo nosiły, czemu sie przyglądały.

Nie byłoby tego swobodnego oddechu, tego poczucia przestrzeni, gdyby nie zwyczajowy bajzel, który to moje, dość małe mieszkanie, zacieśnia, krępuje i zagęszcza, wszelkimi potrzebnymi, bądź nie, przedmiotami. Tymi rzuconymi gdzie bądź klockami. Nieotwartymi kopertami zbieranymi w zgrabne kupki do czasu potrącenia przez nieuważną rękę i efektownego rozsypania się w nieładzie. Pracami artystycznymi syna masowo przynoszonymi z przedszkola. Ścinkami moich twórczych prac porzuconych w pół tworzenia. Wszystkimi najpotrzebniejszymi na świecie kabelkami małżonka. Książkami. W dużych ilościach. Rzeczami do wyniesienia do piwnicy, które z ogromną cierpliwością czekają, aż mój mąż dojrzeje do tak brawurowego działania. Za małymi ubrankami, które czekają na wywiezienie do domu samotnej matki. Kartonami po przesyłkach, na które zawsze brak trzeciej ręki, żeby wynieść na śmietnik.

Jeśli chodzi o tworzenie bałaganu, idzie to nam nadzwyczaj sprawnie. Gdyby istniały igrzyska olimpijskie, na których jedną z konkurencji byłoby robienie bałaganu przez 1000 sekund, sama gorąco bym nas zachęcała do wystartowania. Myślę, że mielibyśmy szansę na podium. Na pewno zmieścilibyśmy się w ścisłej czołówce. Albo gdyby ktoś stworzył taką dziedzinę nauki- bałaganologię, moglibyśmy w niemałym stopniu przyczynić się do jej rozwoju. Napisać kilka prac naukowych w oparciu o obserwację bałaganu w małym mieszkaniu zamieszkałym prze rodzinę 2 + 2. Coś w stylu „Wpływ temperamentu na prędkość wzrostu bałaganu i co z tego wynika”. Albo „Bałaganiarstwo- styl czy brak wyboru. Jak współczesne rodziny radzą sobie z chaosem”. Moglibyśmy nawet doktoryzować się z bałaganu. Nosilibyśmy potem z dumą tytuł doktora nauk bałaganiarkich. Bałaganologa. Może nawet, gdzieś na horyzoncie, zamajaczyłaby nam profesura? W końcu każdego dnia rozwijamy się w sztuce tworzenia bajzlu i wiele wysiłku wkładamy w twórczą kreację chaosu domowego. Aż żal, że to taka niedoceniona dziedzina. Że mało kto zwraca uwagę na nasz trud, poniesiony z dzikim zapałem, choć jakby zarazem od niechcenia. Przy okazji. Jak gdyby nigdy nic.

Przywracanie porządku idzie nam już gorzej. Z porządku, być może, przydałyby nam się korepetycje. Treningi motywacyjne. Ćwiczenia. O ile bałagan tworzymy od niechcenia i przy okazji, o tyle porządek skłania nas do wysiłku i przygotowań. Szykujemy ścierki, ściereczki i ściery. Gąbki i papier ręcznikowy. Miskę, płyn i pianę. Wiadro, odkurzacz, mopa. Już po samym wyciągnięciu tego wszystkiego potrzebujemy chwilę odpocząć. Zrobić sobie przerwę od sprzątania. Szczególnie, że na widok odkurzacza jedno z dzieci wpada w przerażenie i natychmiast chce na ręce. Z kolei na widok mopa obaj synowie reagują silną potrzebą użycia, co kończy się kłótnią, burzliwą szarpaniną kija i ostatecznym niezadowoleniem obu stron. Każda z nich mopuje więc swoją koszulką czy inną częścią garderoby podłogę, szlochając przy tym rzewnie, a czasem pokrzykując. Sytuację ratuje piana w misce, która wywołuje z powrotem chęć zabawy i przy dźwiękach śmieszków i chiszków, po chwili mam już całe mieszkanie w wodzie i pianie, a moje dzieci są mokre od stóp do głów. Ale, żeby nie było, zadowolone i wyjątkowo zgodne. Wtedy zabieramy się za ogarnianie ich i porozrzucanych sprzetów przygotowanych do sprzątania. Wycieramy podłogę. Usuwamy pianę z krzeseł, biurka i parapetu. Jest tego na tyle dużo, że męczymy się tym działaniem i bez słów rezygnujemy z zamierzonych pierwotnie porządków. Choć podłoga i biurko są umyte. A dzieci nie trzeba już kąpać.

Kiedy indziej znów, musimy przygotować się wewnętrznie. Następuje to najczęściej wtedy, kiedy czeka nas coś wielkiego, jak zniesienie szafki do piwnicy i ta wielkość nas przerasta. Już na samą myśl o takim wyczynie, miękną nam nogi, a serce niepokojąco podskakuje. Musimy się wyciszyć. Chwilę poczytać. Albo coś obejrzeć. Zrelaksować w wannie. Zastanowić nad logistyką. Bo może jednak warto zadzwonić po kogoś do pomocy. A może damy radę. Kiedy w końcu wydaje nam się, że jesteśmy gotowi, plan został opracowany i dokładnie wiemy, jak to zrobić, okazuje się, że dzieci zdążyły zgłodnieć i trzeba im natychmiast przygotować obiad. Choćby kluski z pesto. Albo mielone. Natychmiast głodniejemy wszyscy. A potem robi się już ciemno, czy śpiąco, czy jeszcze co innego. Duch i zapał w nas gaśnie. Rezygnujemy z przedsięwzięcia. Przekładamy na kiedy indziej.

Jeśli jednak czasem uda nam się choć trochę ogarnąć ten nasz maleńki kawałek świata… Ach cóż to jest za satysfakcja! Jaki napór dumy! Aż pękamy w szwach, tak nas napowietrza i pęcznieje. Przechadzamy się po pokojach dostrzegając w nich nowe, już zapomniane wcześniej przedmioty. Odkrywamy tę przestronność mieszkania, która wcześniej nam umykała. Wyobrażamy sobie remont. Czujemy moc, którą chcemy wykorzystać do dalszych działań. Rwiemy się do czynu. Czujemy, że taki porządek to mało. Chcemy więcej. Zaczynamy marzyć i planować. Jak urządzimy pokoje, a jak łazienkę. Gdzie wstawimy szafę. Czy kupimy wannę, czy jednak prysznic? Zaczynamy przeglądać w internecie jedne i drugie. Przeliczamy. Ile to musimy kiedyś zarobić. Dochodzimy do jakichś ogromnych kwot, co nas odrobinę stopuje. Nasz zapał opada, a ręce rwą się do pracy już jakoś mniej. Przysiadamy. Uznajemy, że jest naprawdę ładnie. Z klimatem. Szczególnie, kiedy tak czysto, jasno i przestronnie. Dochodzimy do wniosku, że musimy po prostu częściej sprzątać. Że najlepiej to systematycznie. Po trochu. Każdego dnia. Potem zabieramy się za życie. I robienie bałaganu. Od samiuśkiego początku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *