Rozpadnięcie smutku

przez | 1 grudnia 2020

W niektóre dni świat przestaje mi się podobać. To zazwyczaj wtedy, kiedy przeżywam coś trudnego. Coś nie po mojej myśli. Napotykam przeszkodę, która mnie frustruje. Albo ktoś mnie czymś dźgnie. Albo jedno i drugie. Bo i tak czasem bywa. Wtedy zaczynam się użalać nad sobą. Choć nie tak od razu. Najpierw się „trzymam”. Cokolwiek to oznacza. Chyba to, że nie rozpadam się znienacka na miliony części. Wtedy jeszcze chodzę w całości i wykonuję te wszystkie czynności, które mam do wykonania, z automatu. Bo myślami to jestem gdzie indziej. Trochę w pewnym odrętwieniu, a trochę w temacie, który mnie w ten ogólny rozpadająco- jeszcze się trzymający stan wrzucił.

Wydaje mi się, że to co się zdarzyło, to trudne i niedogodne, tak bardzo mnie nie dotknęło. Że jakoś to przeboleję. Przetrwam i minie. Przeczekam. To taki czas, kiedy jeszcze wydaje mi się, że zawierucha emocjonalna mnie nie dotyczy. Że mogę ją odsunąć od siebie jak krzesło albo regał. Może nawet wydaje mi się, że jeśli poudaję, że tego nie ma, to zniknie. Uda, że się nie wydarzyło. O ileż byłoby przyjemniej. Prościej. I jakoś tak poukładanie.

Może być i tak, że ten czas negacji, odrętwienia i wyparcia jest potrzebny do tego, by się rozpaść. Bo, oczywiście, zawsze się w końcu rozpadam. Ale o tym za chwilę. Najpierw jeszcze muszę przygotować się do tego. Pomiędlić w głowie, udając zarazem na zewnątrz głowy, że nic się nie stało. Albo, że to, co się stało, nic nie wadzi. Nie uraża i nie kłuje. Bo niby czym? Przecież nie tym kolcem przeszkody i niedogodności. Ani tym nożem słowa z pogardą na końcu ostrza. Jestem po prostu… uwaga, uwaga, mój ulubiony argument…: przewrażliwiona. Trach, temat zamknięty. Niby dobrze być wrażliwym, bo można podziwiać zachody słońca i krople rosy, ale jeśli przypadkiem coś nie podejdzie, zaboli czy zezłości, natychmiast wyjeżdża argument o przewrażliwieniu. I to skąd wyjeżdża? Z mojej własnej głowy. Ciekawe jak on mi do niej trafił? I w jakim świetle stawia to społeczne przekonania? Czy wkurzają się tylko przewrażliwcy? I czemu brzmi to tak… pogardliwie? Pejoratywnie. Naprawdę nie mogę odczuć i przeżyć bólu? Smutku czy złości? Czy to mi ujmuje czegoś? Tej gładkości życia codziennego? Tej ślicznej, uśmiechniętej minki? A otóż mogę się wkurzać czy smucić. I w końcu na to sobie pozwalam, nawet sobie nie żałuję. Muszę jeszcze tylko trafić na jakiś katalizator. Coś, co przeważy tę szalę smutku czy złości i otworzy tamę łez, braku wiary w porządek świata i wynajdowanie przeciwności i utrudnień losu. To zazwyczaj jest coś małego. Jakaś błahostka, na którą dzień wcześniej nie zwróciłabym nawet uwagi. Tego dnia urasta jednak do rozmiarów mamuta i sprawia, że świat pęka na pół z trzaskiem podobnym do przełamanej gałęzi. Staje się kluczem do rozpaczy, wściekłości, czy żalu. Najczęściej mieszanki tych trzech uczuć, które tworzą koktajl podobny do tego, z Mołotowem w nazwie.

I wtybucham właśnie, niczym Etna i wyrzucam z siebie gejzery lepkich i gorących uczuć, które rozlewają się wokół mnie, spływają po nogach tworząc skorupę rozżalenia i frustracji. Czuję, że jest mi źle. Pesymistyczne, rozżalone myśli wylatują mi z głowy i na zasadzie śnieżnej kuli, zbierają wszelkie moje smutki, żale i pretensje, obrastają nimi potęgując ogólne rozżalenie, usmucenie, łzowe podtopienie. Czuję się samotna, nieszczęśliwa, niezrozumiana i w ogóle sponiewierana przez życie, ludzi i całą resztę. W którymś momencie przychodzi nawet chwila, że jest mi samej siebie tak bardzo żal, że tym bardziej mi żal, bo jestem taka nieszczęśliwa. Zapętlam się w usmuceniu.

Potem wszystko zastyga. Łzy płyną mniej obficie, złość słabnie, a smutek cichnie. Zaczynam czuć zmęczenie po tych emocjonalnych fajerwerkach. Natychmiast robię się śpiąca. Mam ochotę na dużo puchu, pierza i pluszu. Ciepełka. Otrzepuję smutek z ramion, przemywam twarz zimną wodą. Zmywam drobiny złości i pył żalu, które zostawiają po sobie czarne smugi na umywalce. Znikają w odpływie zabierając ze sobą mój gniew i rozpacz. Zasypiam czując się krucha i delikatna wobec świata i emocji, które we mnie drzemią. Chwila moment i już śpię.

Rano budzę się pogodzona. Z trudnością, przeszkodą, niedogodnością. Kolczastym ukłuciem słowem czy gestem. Budzę się z gotowością na stawianie czoła. Na akceptowanie. Działanie. Mogę iść dalej. Oczyściłam się w tych łzach i żalu. Dokonałam catharsis i dzięki temu jestem gotowa na kolejne kroki. Na przyjęcie świata w jego całej złożoności. Na dotykanie życia. Obcowanie z codziennością. Na dalsze dni.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *