Moja babcia znikała po kawałku. Każdego dnia było jej coraz mniej, choć na początku trudno było to dostrzec. Zdarzały nam się wtedy krótkie momenty, kiedy widzieliśmy to wyraźnie, przez chwilę, która zaraz mijała. To było wtedy, kiedy spojrzenie padało pod odpowiednim kątem lub kiedy światło odpowiednio ułożyło się na babcinej głowie. Bo babcia znikała od głowy. Trochę mniej się jej robiło wtedy, kiedy babcia znienacka nie wiedziała gdzie jest. Wyrażała zdumienie, że jej rodzice nie żyją. Gubiła się, choć przeszła tylko na drugą stronę ulicy.
Babcia zamieszkała w moim pokoju. Spała na moim tapczanie, a ubrania trzymała w mojej szafce na ubrania. Babcia i ja, obie zostałyśmy wygnane z naszych pokoi i obu było nam z tym źle. Choć nie miałyśmy wyboru. Obie znosiłyśmy to z uśmiechem. Rozgoryczenie i smutek upychałyśmy w cudzych szufladach. Zawieszałyśmy na cudzych wieszakach i chowałyśmy po kątach.
Babcia była wesoła. Lubiła czytać i śpiewać. Siedziała w moim fotelu, który był kolorowym kompletem z tapczanem i czytała książki. Modlitewniki. Gazety. Czasem śpiewała. Ludu mój, ludu. I nie pamiętam, co jeszcze. Poza piosenką, która nastała później i była wtedy, kiedy babcia do połowy zniknęła, a nawet została do samego babcinego końca. Składała się z melodii i sylab „la la la”, śpiewanych w kółko, całe dnie, a nieraz w nocy.
Babcia szurała stopami. Wstawała bardzo wcześnie i chodziła w kółko po przedpokoju szurając. Budziło nas to powolne szuranie, nadawało rytm naszym porankom, stawało się obiektem sporów. Rodzice tłumaczyli babci, że szuranie budzi. Karcili ją za te poranne spacery w kółku. Namawiali do książek. Babcia przepraszała. Było jej głupio i wstyd, przecież nie chciała nas budzić. Obiecywała poprawę. Nie szurała. Siadała w fotelu i czytała. Albo śpiewała. Do następnego poranka. Skoro świt rozlegało się powolne szuranie. Jak poranny rytuał.
Nikt z nas nie umiał zrozumieć tej porannej potrzeby chodzenia. Trudno było opędzić się od podszeptów o złośliwości, choć rozum i znajomość babci raczej to wykluczały. Jakiś wewnętrzny nakaz kazał jej spacerować każdego ranka posuwistym krokiem, jakby ćwiczyła poloneza do matury. I nie potrafiła odmówić. Jakby zapominała o wczorajszym poranku. Wczorajszej rozmowie. Przeprosinach. Wstydzie. Poprawie.
Wiele lat później, już po tym, jak babcia zniknęła całkowicie, znalazłam jej kalendarz z tego okresu. Taki notatnikowy. W kilku miejscach znalazłam zapiski: nie chodzić rano po przedpokoju. To budzi!
Potem zrozumieliśmy, że bsbcia znika, bo coś drąży ją od środka. Ta sama siła, która kazała jej szurać o poranku coraz częściej nakazywała inne rzeczy. Darcie książek na miliony milionów skrawków. Śpiewanie w kółko „la la la” na tę jedną, jedyną melodię. Zapominanie.
Z każdym rokiem babcia coraz bardziej zapominała. Tak było dla niej lepiej. Choć coraz bardziej odrywała się od tego świata, mniej odczuwała ból i smutek tak częste na początku znikania. Przeskoki z jasności umysłu do jego mroku powoli się zacierały, przestawały szokować. Świat stawał się papierową kulką pokoju, w którym częściej pojawiały się obrazy i postacie z dzieciństwa niż z przedwczoraj.
Przedwczoraj nie istniało. Podobnie jak chwilę temu. Babcia żyła kiedy indziej i na innych zasadach. Jej organizm szczuplał, a włosy się bieliły. Skóra stawała się coraz cieńsza, obciągnięta na kościach, pomarszczona. Babcia z każdym dniem ulatywała także przez skórę, parowała.
W całym tym ulatywaniu nie było wiele piękna. A jednak, kiedy teraz o niej myślę, widzę przede wszystkim uśmiech na twarzy babci. Jej pogodę ducha, łagodność. Dużo bieli. Włosów, koszuli, cery. Jakby znikanie ubierało w biel. Rozświetlało.
Pamiętam szczupłość dłoni. Tych, które ściskałam także po zniknięciu. Bo choć babcia w końcu zniknęła całkiem, jej dłonie zostały na moim kolorowym tapczanie. Podobnie jak modlitewnik. I zapiski w notesie. Nie budzić.