Leżę i leżę i nie wiem od czego zacząć. Może jak zacznę od tego, że nie wiem, to się dowiem. Moim odkryciem, którego dokonałam dość późno, bo jakoś chwilę przed czterdziestką, jest to, że najlepsze efekty przynosi działanie.
No wiem, wiem, banał. Każdy to wie i jeszcze w różnych miejscach, różni ludzie to powtarzają. A jednak dużo czasu zajęło mi zinternalizowanie tej oczywistości. Może właśnie dlatego, że to takie powtarzane, powielane, że przestaje się traktować to poważnie? Staje się mniej istotne. Takie, obok którego przechodzi się bez zatrzymywania.
Poza tym oznacza wysiłek. A ja się trudzić nie lubię. Choć, właśnie pisząc to odkryłam, że ja tego wysiłku nie lubiłam. A teraz to nawet lubię. Może nie sam wysiłek, ale jego efekty.
Kiedy byłam młodsza lubiłam wymyślać, co bym chciała robić. Na przykład wyobrażałam sobie siebie jako słynną piosenkarkę, przyjmującą wyrazy uznania, komplementy i różne inne przyjemne rzeczy. W moich marzeniach czyniłam to zawsze skromnie i z godnością.
Wiele czasu pochłaniało mi to rozmarzanie się w danym temacie. Lubiłam te wizje doszczegóławiać. Meblowałam je suknią, rozmową z komplementującym, domem, do którego wracam po koncercie…
W każdym razie nie pracą. W moich marzeniach zazwyczaj następował niesamowity splot wydarzeń, który pchał mnie na estradę lub odkrywał mnie ktoś, kto wykonywał całą robotę za mnie. Ja głównie to te komplementy godnie przyjmowałam i czasem coś zaśpiewałam.
Snucie tych marzeń było przyjemne. Ale nic poza tym. Zawieszałam się w tym wyimaginowanym świecie i tkwiłam. Przez wiele lat. Chciałam łatwo i szybko. Nie tyle osiągnąć coś, co dostać. Jak mannę z nieba.
W tamtym czasie wierzyłam w talent. W te wszystkie historie o karierze kogoś z ulicy. Jak Edith Piaff.
Talent. To magiczne zwierzę ukryte w moim środku. Czekające na odkrycie jak dotychczas nieodkryty skotupiak czy owad. Albo rodzaj trawy.
Bez wątpienia talent się przydaje. Może pomóc w osiągnięciu sukcesu. Zazwyczaj łączy się z zainteresowaniami, robieniem czegoś, co przynosi satysfakcję. Czy wystarczy, że jest? Że tkwi we mnie, promienieje i ozłaca moje wnętrze? Moim zdaniem nie. Muszę go trochę poćwiczyć. Przetrenować. Porozwijać. Muszę ponieść kilka nieudanych prób bez obrażania się na to, że nie jest jeszcze oszlifowany. Zaliczyć kilka, a może kilkadziesiąt zwątpień, potknięć, upadków. Kilka wzlotów też. Muszę konsekwentnie pracować nad nim, wyrabiać go jak plastyczną masę, uczyć się go.
Mój mąż gdzieś kiedyś wyczytał, że żeby odnieść sukces w danej dziedzinie, trzeba ćwiczyć 10000 godzin. To jest naprawdę dużo. Jeśli potraktuję te moje wpisy tutaj, jako ćwiczenia literackie, to szacunkowo mogę uznać, że zajmują mi one dziennie około 2 godzin. Czasem więcej, ale są pojedyncze dni, kiedy nie piszę, więc uznajmy, że się wyrówna. W takim razie przez rok wykonam 760 godzin ćwiczen. Do 10000 pozostaje li i tylko 13,5 roku. Hmmmm…
Próbuję różnych rzeczy. Nie poddaję się i nie zrażam. Nie upieram przy sukcesie literackim. Nie wyobrażam go sobie. Ani nie oczekuję. Po prostu działam. Otwieram się na wszelkie pomysły. Słucham siebie. Nie szufladkuję. Niczego, co przychodzi mi do głowy. Jestem ciekawa, co wyjdzie z danego działania. Nie zakładam rozwiązań. Nawet czasem liczę na nieprzewidziane zrządzenia losu. Przestawienie zwrotnicy.
To nie oznacza, że łapię się wszystkiego. Ale wiele rzeczy mnie interesuje, pociąga, ciekawi. O niektórych myślę, by spróbować zawodowo, inne pozostają w sferze rozwoju dla siebie, nowego hobby czy poznawania własnych możliwości.
Kiedyś wydawało mi się, że raz obrana ścieżka będzie prowadzić mnie przez całe życie. Chciałam stabilnie i bezpiecznie. Ale tak się nie da. Życie to kolejne wybory, które prowadzą mnie po różnych drogach, ścieżkach, a czasem wertepach. Idę we własnym rytmie, bez poganiania. To, co pomaga mi w tym wędrowaniu, to sękaty kij zgody na konsekwencje własnych wyborów, ale przede wszystkim, przebieranie nogami.