Poranki i noce

przez | 1 listopada 2020

Lubię poranki. Szczególnie te wiosenne i letnie. Pełne światła, błękitu nieba, słońca. Lubię budzić się wcześnie, kiedy wszyscy w domu jeszcze śpią. Poranki mają swój zapach. Dużo w nim kwiatowych nut, trochę świeżej ziemi i liści. Takie poranki dźwięczą lekkim wiatrem i świergotem ptaków. Wnoszą radość i uśmiech. Nawet teraz, kiedy o nich piszę, mimowolnie się uśmiecham. Już za nimi tęsknię.

W poranki jesienne śpię dłużej, bo do przebudzenia dzieci. Równiutko do 6:00, bo dzieci mają w sobie jakieś zegarki, które uchylają im powieki właśnie o tej porze. Ale i ja się budzę, przyzwyczajona do codziennej, tej samej godziny. Może nie z tą wiosenną energią ani letnim wigorem, ale gotowa na dzień, na rozpoczęcie dzisiaj.

Kiedyś uwielbiałam noce. Cisza nocnego miasta wciągała mnie i pozwalała się skupić. Lubiłam uczyć się nocą, malować, pisać. Wydawało mi się, że nocą potrafię unosić się ponad siebie. Odkrywać niemożliwe i gwiazdy. Podbijać wszechświat.

Teraz, tak około 19:00, myślę sobie, że jak tylko moje dzieci zasną to ogarnę szybko mieszkanie, coś obejrzę, coś poczytam, coś napiszę, porysuję. Chciałabym wszystko! Najlepiej naraz. Wtedy jeszcze wydaje mi się, że mam mnóstwo sił i energii, by wykorzystać ten czas dla siebie do cna. Zrobić wszystko to, na co nie ma czasu przez cały dzień.

Najczęściej chwilę po zaśnięciu dzieci czuję się zmęczona i gotowa do snu. Jakby z ich zaśnięciem schodziła ze mnie cała energia. Jak powietrze z niezawiązanego balona. Znienacka, szybko i ze świstem. Po prostu padam z nóg. To właśnie wtedy piszę tu, na blogu, bo mimo zmęczenia, potrzebuję tej swojej chwili. Siedzę w nogach łóżka, na którym miarowo oddychają moje śpiące dzieci. W każdej chwili gotowa uśpić ich przebudzenie. Opieram się o ścianę i kaloryfer. Wokół mnie noc. Ciemny pokój, kołdra, okno z kołysanymi na wietrze liśćmi.

Jedyny jasny punkcik, to ekran komórki, na której piszę. Świeci białym światłem, wygaszonym do maksimum i czeka. Na palec skaczący po literach, na moje myśli rozbiegane, na moją zmęczoną głowę. To taka chwila, tylko moja, kiedy stukam w telefon te wszystkie historie, refleksje, notatki. Kiedy tak snuje mi się.

Czasem, w trakcie pisania, zaliczam dziecięce przebudzenia. Kładę się wtedy pomiędzy synkami i młodszemu daję pierś. Ssie i uspokaja się. W końcu zasypia. Czasem starszemu daję rękę i czekam w ciemności, aż powróci w sen ściskając ją, jak ostatnią deskę ratunku przed ciemnością, niepokojem czy słabym snem. A potem stukam dalej.

Z każdą minutą czuję coraz większe zmęczenie, ociężałość, ciemność. To dlatego w tych tekstach tak dużo nocy, senności, opadania powiek. Myślę, że czasami, podczas pisania jedno oko śpi, a drugie śledzi słowa na ekranie. Potem się wymieniają.

Kiedy kończę pisanie, publikuję post. I już nie zmieniam. Nie poprawiam. Nie szlifuję. Po prostu kończę, wrzucam i natychmiast zasypiam.

O poranku, kiedy przychodzi pierwsza wolna chwila, czytam, co napisałam w czerni. Odkrywam te wpisy na nowo, jakbym odkrywała samą siebie. Pod innym kątem. W innym świetle. Tyle mnie we mnie.

Ta wielość mojego ja jest zaskakująca, ale przyjemna. Dobrze mi we mnie. W tym pisaniu. W tym prywatnym kąciku, który urządziłam sobie w świecie zerojedynkowym, pomiędzy światem realnym i nierzeczywistym. Prowadzi do niego płaskość białego światła schowanego w Iphonie. Magiczny klucz reagujący na zapis moich linii papilarnych. Dotykam kciukiem czujnika. I wchodzę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *