Jesień odmienia się przez kolory. Wiele ich w liściach. Okrywają świat barwą, jak rozedrgane plamy farb na płótnach impresjonistów. Sporo ich jeszcze trzyma się kurczowo gałęzi, choć coraz słabsze, coraz mniej uczepione. Dzięki ich niechęci do grawitacji, na słońce wciąż mogę spoglądać spomiędzy. To bardzo przyjemne. Czuję też pewną przytulność krajobrazu, który zamykają liściaste korony drzew. Przerzedzone, ufarbowane na rudo, kasztanowo i w złotym blondzie, potrząsają głowami i tracą resztki barwy. Znużone, po całym sezonie zieloności, wigoru i szumu liście opadają na ziemię, tworząc pod stopami brązowe, szeleszczące dywany. Ich przytulność zachęca do długich spacerów. Szurania. Zagłębiania w liściastość.
Grawitacja pomaga słupkom rtęci zjechać niżej. Jest chłodniej, choć w tym roku wciąż jeszcze całkiem ciepło. W wydychanym powietrzu coraz częściej pojawiają się obłoczki pary z ust i nosa. Przedzierają się przez maseczkową zaporę i latają mi nad głową jak jesienne owady. Razem z myślami, słowami i tęsknotą. Wszystkim tym, co niewypowiedziane, a ulotne. Z całą złożonością oddechu.
Ubieram się cieplej w bardziej przytulne rzeczy. Czapki i szaliki. Płaszcze i kurtki. W domu okrywam się ciepłem koca. Coraz częściej podkręcam kaloryfer. Szumi pewnością gorąca, jednostajnie i nieustępliwie. Grzeje. Gotuję zupy i wodę na herbatę. Sporo kasz i jesiennych warzyw. Pysznią się na blacie barwami, które podpatrzyły w liściach. Rudzą się dynie, brązowieją grzyby. Czerwienieją pomidory. Pachnie jabłkami i złotym owocem pigwowca. Fiolet pyszni się w sprężystej skórze bakłażana i w oszronionych śliwkach.
Deszcz opada z intensywnością zraszacza nastawionego na maksimum. Krople uderzają w ziemię i rozwilgotniają przestrzeń. Powietrze pachnie mokrą ziemią i butwiejącymi liśćmi. W rozwodnionych chodnikach zwielokrotniają się światła latarń. Krople błyszczą odbijając sunące reflektory, sygnalizację i neony. Deszcz bębni, uderza, chlapie. Wybija rytmy, przyspiesza i zwalnia. Szemrze.
Moje ciało robi się cięższe i zmęczone. Częściej mi się nie chce. Robić. Bo jeść to wręcz odwrotnie. Przyglądam się sobie i sprawdzam, czy wszystko ze mną okej. W sezonie na opadanie zniżkuje samopoczucie i optymizm. Wkrada się bezsenność lub senność do kwadratu. Więcej bezsilności. Zniechęcenie. Poczucie osamotnienia i wołanie ziemi. Chłodnej i wilgotnej. Obsypanej liśćmi, jak piórami ze skrzydeł anioła. To był jesienny anioł. Opadły.