Szkoła uczuć

przez | 27 października 2020

To był podobny czas. Pełen jesieni, mgły i szelestu liści pod butami. Poranki były ciemne, coraz chłodniejsze. Kaloryfery już grzały, a herbata smakowała imbirem, kurkumą i cytryną. Biegałam do szkoły uczuć, bo znienacka odkryłam, że nic o nich nie wiem. Droga była zawiła. Stukała po torach tramwajowych, przebiegała mostem i docierała zawsze za daleko. Deszcz bębnił o parasolkę, kiedy pokonywałam ostatni odcinek drogi. Towarzyszył. Odprowadzał pod drzwi.

W sali było duszno i sennie. Pod sufitem unosił się zapach wilgotnej mgły wniesionej na kurtkach i płaszczach, zawieszonych z tyłu sali i parujących jesienią. Ktoś pił kawę, ktoś coś przeglądał w skupieniu. Szmer rozmów niósł się w przestrzeni sali, przysiadał na parapetach i krzesłach. W wielu oczach był spokój. W innych rozgorączkowanie. Ktoś kaszlnął, ktoś inny się zaśmiał.

Początkowo zajmowałam miejsce zawsze pod ścianą. Opierałam plecy o olejną farbę w zielono- szkolnym kolorze i zastanawiałam się, na ile przestaję być widoczna na jej tle. Starałam się do niej upodobnić czerpiąc inspirację z wiedzy o przyrodzie. Nawet wtedy, tyle lat po maturze, mój stan wiedzy z nigdy nie interesującej mnie biologii, był zaskakująco dobry. Na jakąś czwórkę z plusem. Tylko, że to nie miało żadnego znaczenia.

W końcu dźwięczał dzwonek. Szmery rozmów cichły, a do sali wchodził nauczyciel lub nauczycielka uczuć. Było ich ogółem troje. Rotowali pomiędzy dniami, zajęciami, planem dnia, jak piłeczki w sprawnych dłoniach żonglera. Po jakimś czasie zrozumiałam ten rytm. Miał swoje linie, wykresy i kręgi. Swoją logikę i sens. W końcu przywykłam do niego i poddałam się mu. Nauczyciele, mimo ogromnej znajomości tematu, byli młodzi. Nie wiem, czy ich lubiłam. Trochę mnie przerażali. Przynajmniej na początku.

Nie pytali z wiedzy, co niezmiennie zbijało mnie z tropu. Nie interesowało ich nic, poza tym, co czuję. Było to dla mnie kompletnie nowe i nieznane. Gorączkowo zaglądałam w siebie przeszukując wnętrze. Przeglądałam zakamarki duszy. Wytrząsałam kartki myśli. Szukałam i… Nic. Kompletna pustka. Jakbym była robotem.

Kiedy przychodziła moja kolej, zmyślałam. Z pomocą przychodziła mi ogromna tablica, zawieszona na przeciwległej ścianie. Wypisano na niej wszystkie uczucia i ich poszczególne odcienie. Lista była długa i przypominała paletę barw, które można ze sobą łaczyć, mieszać, rozwadniać. Póki co jednak, nie potrafiłam ich używać. Pędzel, który maczałam w farbach wiecznie był cały w kolorze nijakim. Nazywałam go zmęczeniem.

Mimo codziennych porażek, mimo zniechęcającego poczucia pustki we mnie, próbowałam. Przyjeżdżałam na zajęcia z gorliwością prymusa, którym po raz pierwszy w życiu nie byłam. Wbrew wszystkiemu zaparłam się, że będę czuć i ćwiczyłam z mocą i determinacją. Rano uczestniczyłam w ćwiczeniach. Wieczorem pisałam notatki i prace. W używanej przez mnie palecie barw, długo dominował kolor nijaki, który konsekwentnie nazywałam zmęczeniem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to nie uczucie, a nauczyciele nie wyprowadzali mnie z błędu. Przyglądali się, prowokowali, konfrontowali. Uczyłam się.

Któregoś dnia załapałam. To był bardzo ponury dzień, ciemny i ciężki od jesieni. Na zajęcia wpadłam w ostatniej chwili przesiąknięta wilgocią i resztkami książki, którą czytałam. Usiadłam na tym krześle, co zawsze i przez chwilę rozmawiałam z kolegą. O czymś bardzo zwykłym. Zadźwięczał dzwonek i zapadła cisza. Skupiłam się na sobie i zajrzałam do środka. Odkryłam błękitną wodę. Lekko falowała, unosiła mnie, tworzyła bąbelki. Pachniała solą, piaskiem i słońcem. Odbijała światło. Kiedy przyszła moja kolej i nauczyciel zapytał, co czuję, spojrzałam mu prosto w oczy. Spokój, powiedziałam. A potem zanurkowałam z powrotem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *