Kiedy już się pokona wszystkie schody na mojej klatce, to dochodzi się pod moje drzwi. Wydaje się to proste i w sumie jest proste. Schody mają stopnie, które należy pokonać. Wiele stopni. Nogi trzeba podnosić wysoko, bo to wysokie stopnie. Ale tak, to w porzo. Poza, oczywiście, elementem zasapania, który to element prezentuje większość znajomych i rodziny, kiedy wreszcie stają u naszych drzwi. Nie dotyczy to jedynie tych, którzy uprawiają wspinaczkę wysokogórską i nas, którzy uprawiamy wspinaczkę wysokopiętrową. Co najmniej dwa razy dziennie. Często z obciążeniem. Więc mamy wprawę.
Nasze dzieci lubią tę wspinaczkę. Najbardziej na naszych rękach. Ale czasem uda się je namówić do własnych nóg. Lubią eksperymentować. Próbują wchodzić na czworaka. Buty porzucają u podnóża schodów wraz ze skarpetkami. Zdobywanie pięter jest widać bardziej przyjemne na bosaka. Często wchodzą bokiem, trzymając się sztachetek lub ściany. Lubią gładzić drewno balustrady, do której ledwo dosięgają. Przyglądają się jej nierównościom, dziurom i sękom. Znajdują główki śrubek. Czasem wchodzą żabio-raczym stylem, czyli na pupie, tyłem stopień po stopniu pokonują kolejne wysokości schodów bawiąc się w zabawę „zerknę czy nie zerknę” i „trafię czy klapnę”. Mają przy tym trochę dreszczyku emocji, co zawsze jest przyjemne. Dopóki się jest dzieckiem. Bo potem to już różnie.
Wspinaczka z naszymi dziećmi zajmuje trochę czasu. Szczególnie, że czasem, mają one powody do powrotu na dół. Zgubienie bądź sturlanie zabawki jest dość mocnym argumentem do rozpoczęcia wspinaczki na nowo. Kiedy indziej, znienacka, trzeba przetestować nowy styl schodzenia, który właśnie teraz przyszedł do głowy. Albo po prostu nastąpił mały wściek i należy zresetować wydarzenia ostatnich dziesięciu minut. Więc co począć. Przewijamy się na początek schodów i jeszcze raz rozpoczynamy wspinaczkę.
Na kolejnych piętrach dobrze jest pobiegać po wycieraczkach sąsiadów, jak po wyspach w morzu kamienia. Bose stopy mają możliwość doświadczyć sensorycznych doznań. Nierówności gumowych wzorów, miękkości plecionki czy szorstkości szczeciny. Bieg w kółko ma w sobie wiele radości i przypomina taniec świętujący zdobywanie kolejnych pułapów góry. Z uwagi na ciasnotę odbywa się zazwyczaj z wpadaniem na sąsiedzkie drzwi, framugi i prawie upadki z wysokości.
Na półpiętrach również należy się zatrzymać. Powyglądać przez okna na ulicę. Obserwować samochody, ludzi i opadające liście. Zauważyć psa. Ptaka. I piórko. Jego lot przypomina kręty labirynt, w którym trzeba dokonać wielu zwrotów, zakrętów i kółek, by dojść do końca. Na piórka patrzy się długo. Podobnie jak na deszcz i ścieżki kropel na szybach. Czasem udaje się urządzić nawet wyścigi deszczowych kropli. Spływają jedna do drugiej, obciążone coraz bardziej nabierają przyspieszenia. W dół. Wtedy trzeba wytypować nową kroplę i… Najczęściej trzeba wchodzić dalej.
W trakcie wypraw na plecach mam zazwyczaj plecak. A na ramieniu torbę. Albo i dwie. W ręku niosę malinki. Buciki i skarpetki. Pod pachą książkę, a w kieszeni zbierane zabawki, ratowane w ostatniej chwili przed sturlaniem się na sam dół. Dzieci czasem też łapię. Najczęściej wtedy, kiedy planują gonić zabawki w stylu „na turla”. Albo powinie im się noga. W sumie to nie wiem, czym je łapię. Ale jakoś udaje mi się zatrzymać upadek. Możliwe, że właśnie wtedy wstępują we mnie matczyno- nadludzkie możliwości i wspinam się nie tylko na schody, ale także wyżyny osiągnięć logistycznych w dziedzinie posługiwania się dwoma rękoma. Nogami. No i zębami. Tak czy siak łapię te moje szczęścia, kieruję ku górze i niczym pies pasterski zaganiam ku domowi.
Ćwiczę cierpliwość. W tym celu dużo opieram się o ścianę licząc sztachety balustrady. Dostrzegam ich nierówności. Zaschnięte krople farby pomalowane kolejną farbą. Zastanawiam się, czy lody zaczęły już płynąć, czy jeszcze nie. Czy plastikowe opakowanie wytrzyma. Może śmietankowa masa wystąpi z brzegów i zaleje zawartość torby, kurtkę, buty i kolejne stopnie schodów znacząc naszą drogę dla ewentualnych zwierzątek, które mogłyby nas uratować, gdybyśmy po przestąpieniu progu wpadli w czarną dziurę. Albo jakoś tak. Trochę głupieję na tych schodach. To pewnie niedotlenienie wynikające z wysokości. Albo zgrzania. No kolejne dwa stopnie wyżej. Jeszcze tylko półtora piętra. Bliżej niż dalej. Czapka mnie grzeje na potęgę, tylko brakuje mi ręki, by ją zdjąć. Po raz kilejny zastanawiam się, jak te dzieci przed chwilą łapałam. Wychodzi mi na to, że przez chwilę malinek tak jakby nie było. Jestem gotowa uwierzyć we wszystko. Chciałabym tylko już wejść. Zdjąć to wszystko z siebie. Placak, torby i torbiątka. Kurtkę, bluzę i czapkę. Buty. Przez chwilę zazdroszczę tym moim maluchom gołych stóp. No, kolejne stopnie. Teraz przerwa na rytualny taniec na wycieraczkach. Jeszcze ostatnie piętro.
Kiedy osiągamy nasze drzwi czuję jakbym dokonała czegoś wielkiego. Przekręcenie klucza w zamku brzmi w moich uszach jak najpiękniejszy jazzowy kawałek w historii świata. Trochę może szarpany i nierówny, bo moje dzieci właśnie walczą o to, który z nich wejdzie do mieszkania pierwszy. W tym celu przepychają się, szturchają, a nawet gryzą. Próbują dosięgnąć klamki. Dosięgają. Wchodzimy do domu. Odkładam te wszystkie rzeczy na podłogę. W kuchni chowam lody do zamrażarki. Wyglądam przez okno i myślę, że mam przynajmniej piękny widok. Daleki i przestrzenny. Pełen koron drzew. Dachów domów. I naprawdę dużo nieba. A w końcu po to się człowiek wspina. By poprzyglądać się światu. I podotykać nieba.