Dzień z tych, co to bym chętnie w coś upchnęła i schowała głęboko. Na przykład do walizki. Takiej największej, bo to był długi i obszerny dzień, więc mała walizka nie dałaby rady. Upchnięcie w dużej nadal ocierałoby się o wyczyn. Musiałabym dopchnąć ten dzień kolanem, co stworzyłoby mi świetny pretekst do kopnięcia dzisiejszego dnia w zadek. Nie powiem, miałabym z tego nie lada przyjemność, choć może to takie przyziemno niegrzeczne. Czasem lubię być przyziemno niegrzeczna i na przekór wyuczonej poprawności coś kopnąć. Lub ugryźć. I jeszcze krzyknąć Kurwa! A co mi tam. Jak już szaleć i szastać niegrzecznością, to na całego. Szumnie i z przytupem. A potem usiąść na walizce, poprzyciskać wieko, podopychać dzień i w końcu zapiąć suwak. Dla pewności owinęłabym walizkę paskiem. Albo obwiązała sznurkiem. I na kilka supełków. Kokardek. Kłódeczek. Z porządnym szyfrem. A potem to już tylko nadała w okienku i wysłała gdzieś daleko. Okazała bym paszport, nakleiła numerek i pożegnała ten dzień bez przesadnej czułości. Wrzuciła na taśmę i zobaczyła jak gładko sunie w nieznane. Do Afryki, Australii lub na Antarktydę. To pa, dzisieszyszy dniu! Bądź szczęśliwy! Hen…!
Mogłabym też ten dzień wynieść pod osłoną nocy na jakiś śmietnik. Podrzucić pod altaną. Niezależnie od porozwieszanych zakazów o dużych gabarytach. Zakazy… Własnie dziś chętnie zrobię im na przekór. Taki dzień, jakoś pomieści paka śmieciarki. Chyba. Panowie, we dwóch, zarzucą go najpierw na ramiona, a potem na pakę. Hej raz, hej dwa, i… hop. Udało się. Ramiona napięte, czoła potem zroszone. Możemy jechać! I jadą. Dzień na pace się trzesie, jakby obawiał się tego, co czeka go na końcu podróży, podskakuje na wybojach. Nie spada, choć kilka razy jest blisko. W końcu panowie przerzucają go na wysypisko. I już. Żegnaj dniu! Adieu!
Ten dzień niósł w sobie wiele emocji. Dużo było smutku, złości i niepokoju. Wiele pracy. Wiele dziecięcej energii. Miałam wrażenie, że się nie skończy. W końcu udało się. I teraz powieki opadają mi, jakby ktoś je czymś obciążył. Zaraz nie utrzymam głowy. Już dwa razy kiwnęła się niepokojąco. Przyłapałam się wtedy na sekundzie snu i ocknęłam. Teraz to już przepadło. Moja głowa jedną nogą jest w krainie snu. Mogę niechcący polecieć razem z moim słabym dniem do Afryki. Albo na wysypisko. Albo jeszcze gdzieś indziej. Dalej. Mniej znajomo. Hen. A tam…
Kiedyś Wam opowiem, co mój słaby, obszerny dzień i ja, moglibyśmy zrobić w Afryce. Ale to już nie dziś. Dziś nie mam siły opowiadać Wam historyjek o poszukiwaniu żelazka i prostowaniu dnia. O sprężynach w ramionach i tłoku w koku. I o całej masie zabawnych acz zaskakujących wydarzeń, które miałyby bezspornie miejsce, gdybym wysłała ten dzień gdzieś hen. Ale to już nie dziś. Bo dziś to już tylko sen. Może dzięki niemu nadam temu dniu sens. A może po prostu nabiorę sił na jutro. By znowu ruszyć w dzień. I iść, przedzierać się przez krzaki godzin, wspinać na szczyty chwili. Podziwiać bliskość. Odnajdywać wiarę, że można. Jeszcze wiele. Choć wcale nie jestem pewna. Nie dziś.