Kiedyś czytałam o tym, że nasz mózg instynktownie zwraca uwagę na wydarzenia, które wywołują u nas nieprzyjemne emocje. Takie jak strach i złość. W dżungli, tundrze, puszczy czy innej kniei sztuka przetrwania zależała dokładnie od odczytania tych emocji i reakcji na nie. Dzięki temu człowiek wiedział, że musi zareagować- uciekać, atakować lub bronić się.
Z tej pierwotnej walki o przetrwanie gatunku wynika, że bardziej zwracamy uwagę, zapamiętujemy i rozkminiamy sytuacje dla nas nieprzyjemne. Natomiast wszystkie miłe wydarzenia, które przecież też nam się zdarzają, nie pochłaniają aż takiej uwagi naszego umysłu, ponieważ nie mieszczą się w ramach gatunkowej kontynuacji. No chyba, że chodzi o miłość i seks. Ale one to bez dwóch zdań idą ramię w ramię z tematem przetrwania ludzkości.
Każdego dnia doświadczam mnóstwa dobrych i wspaniałych rzeczy, które mój mózg traktuje jako normę. Na które nie zwraca uwagi, bo jego czujność nastawiona jest w innym kierunku. A jednak mogę nim trochę sterować. Nauczyć dostrzegać to, co dobre i piękne spotyka mnie na codzień. Mogę go trochę przestawić.
Jednym z takich narzędzi, które pomaga w tej mózgowej sztuczce, jest wdzięczność. Uczucie to przez wiele lat budziło we mnie sporo niechęci, podobnie zresztą jak pokora. Oba kojarzyły mi się z brakiem niezależności i służalczością.
Wdzięczności uczyłam się powoli i podchodziłam do niej jak pies do jeża. Bardzo kolczastego.
Tak naprawdę, to po prostu rozumowo uznałam, że spróbuję. Zobaczę jak i czy działa to całe dziękowanie. Zaczęłam w różnych momentach dnia, kiedy miałam chwilę na swobodne myślenie, wyliczać za co jestem wdzięczna. Choć wtedy tej wdzięczności nie czułam. Po prostu mówiłam sobie w głowie te wszystkie rzeczy, które mam albo które mi się danego dnia przytrafiły.
Na początku szło mi opornie. Musiałam się bardzo gimnastykować, zarówno w znalezieniu czegoś, jak i z przełamaniem wątpliwości związanych z danym tematem. No bo super, że mam dwie nogi, ale jednak szkoda, że kolano czasem boli. Albo to prawdziwe szczęście, że mam prąd, tylko czemu rachunki takie wysokie. Ło mamo. I jak tu mieć frajdę, gdy wszystko z „ale”?
Nie ustąpiłam jednak. Dalej uparcie wymieniałam te wdzięczności, starając się znajdować pozytywy. Kolano boli, to prawda, jednak nie codziennie, a na te rachunki mam pieniądze, bo pracuję. Jestem więc zazwyczaj zdrowa i do tego zamożna. Proszę, proszę, jak to brzmi!
Krok po kroku i dzień po dniu uczyłam mój mózg innego postrzegania rzeczywistości. Takiego, w którym szklanka jest w połowie pełna. Byłam w tym konsekwentna i wytrwała, choć naprawdę długo robiłam to „na rozum”.
W sumie to nie wiem, kiedy mi się zmieniło. Po prostu, w którymś momencie, zaczęłam dostrzegać powody do wdzięczności, tak jakoś odruchowo, a do tego tę wdzięczność czuć. Fajne uczucie, serio.
Okazało się, że ta umiejętność, przynosi mi ogromne profity. Dzięki niej poczułam się lżejsza i bardziej radosna. I wbrew pierwotnym obawom, bardziej wolna. Oprócz tego, w trudnych chwilach, szybko potrafiłam mniej skupiać się na tym, co tracę, a więcej na tym, co mam. Ten codzienny trening sprawił, że wiem, jak dużo mam i bez trudu umiem to przywołać w głowie. Jak magik – pstrykam palcami i wyciągam z umysłu, kolejne powody do wdzięczności. A jest ich naprawdę wiele.
Co nie zmienia, oczywiście tego, że czasami przeżywam smutek czy złość. One też są potrzebne i potrzebują swojej chwili. Jednak dzięki wdzięczności, nie ciągną mnie tak w dół, w jakieś ponure odmęty samoużalania czy gniewu na świat za to, że nie na wszystko mam wpływ. Mogę skupić się na tym, co bliskie i codzienne, na tym, co mogę zmienić i na tym, co już mam. To bardzo pomaga.
Ćwiczę moją wdzięczność od prawie 6 lat. Czasem wciąż potrafię się zaskoczyć, że tak gładko przychodzi mi na myśl tyle pozytywnych rzeczy. Zauważam i zapamiętuję te wszystkie miłe sytuacje, kiedy ktoś ustąpił mi miejsce, uśmiechnął się w kolejce czy czymś obdarował. Wszystkie rozkręcające się z automatu narzekania i oceny związane z zachowaniem innych, zatrzymuję w pół myśli i wyrzucam do kosza. Idzie mi to wszystko coraz sprawniej.
To dość niesamowite, że nasz mózg jest tak plastyczny. Co oczywiście ma dwie strony medalu. Może dlatego spróbowałam z tą wdzięcznością, bo chwilę wcześniej odkryłam, jak bardzo mój mózg mnie okłamywał. I to przez wiele lat. To dość nieprzyjemne przeżycie, dziś mogę włożyć do powodów do wdzięczności. Gdyby nie to, że żyłam przez ileś lat w przetrąconym postrzeganiu rzeczywistości, nigdy nie dotarłabym tu, gdzie jestem. No i za samo przetarcie oczu mogę śmiało powiedzieć „dziękuję”. I że moja ścieżka jest taka, jaka jest. Najlepsza z możliwych. Własna.