Są takie dni, które chętnie włożyłabym do jakiejś szuflady na dno i przykryła szufladowym bałaganem pełnym tych małych, niepotrzebnych rzeczy, z którymi nie wiadomo co zrobić, więc lądują w szufladzie. Tymi wszystkimi sreberkami zachwytów nad zachodem słońca i twarzami dzieci. Korkami po eliksirach miłości, wzajemności i wiecznej młodości, o których się wie, że są oszustwem, a jednak się kupuje, bo może jednak i a nuż. Kilkoma połamanymi kredkami, zawsze w ulubionych kolorach. Starymi listami zakupów, na których drugiej stronie można znaleźć notatki, wiersze i refleksje. Śrubkami znalezionymi chwilę przed wizytą gości i wrzuconymi w pierwsze miejsce, które przyszło do głowy, bo może jeszcze kiedyś się przydadzą. Nielicznymi pocztówkami od znajomych, którzy jeszcze potrafią pisać długopisem i nie zrazili się dotychczas do Poczty Polskiej. Wspomnieniami z pierwszych wakacji niezdarnie wklejonymi do albumu. Śmiesznymi rysunkami z czasów, kiedy się rysowało dla śmiechu. Sprawnościami i odznaczeniami za kolejne etapy dorosłości, takie jak nastawienie prania czy wykonanie przelewu. Na samej górze położyłabym jeszcze ze dwa te dziewczyńskie, śliczne notatniczki, w których żal pisać, bo przestaną być takie ładne, więc tylko się je co jakiś czas wyciąga i postanawia, że jak będę potrzebować coś zapisać, to na pewno.
Jeśli kiedyś zachciałoby mi się wrócić do tego dnia, to zanim się do niego dokopię milion razy zatrzymam się nad każdym z tych drobiazgów. Powspominam, przeżyję coś raz jeszcze. Pokoloruję, przeczytam. Utknę w tym słodko- sentymentalnym bajzlu i zrobi mi się przyjemnie na duszy. A potem będzie już późno i w końcu nie będę wiedzieć, po co grzebię w tej szufladzie, więc wrzucę wszystko z powrotem i pójdę spać. Sny będą mi pachnieć końcem burzowego lata i kurzem. I tak ten dzień zapamiętam.