Wojna. Słowo, które strach wymówić na głos. Smakuje żalaziście i odrętwia język. Uczę się je wymawiać, jakbym nigdy wcześniej go nie wypuszczała z moich ust. Wojna. Mówię trochę głośniej i chrząkam, bo gardło jakoś nie radzi sobie dalej z tym słowem. Może jeśli nie nazwę, to nie ma?
Jeszcze niedawno, kiedy mówiłam ”wojna”, mówiłam o czymś odległym w przestrzeni i czasie. Na tyle odległym, że mówiłam dość płynnie, bez potykania się o te czarne grudy, które teraz utrudniają wymowę. Mogłam prowadzić teoretyczne rozważania, przyglądać się wydarzeniom i historii przez soczewki +/- 80 lat. Teraz jednak wojna dzieje się w czasie realnym, nie mam czym osłonić oczu by zmiękczyć jej krwawy i pełen przemocy wizerunek.
Mam wrażenie, że żyję w świecie dualnym. Trudno mi uwierzyć w ciszę własnego podwórka. Dziwią mnie samochody i psy podążające w sobie tylko znanych kierunkach, jak gdyby nigdy nic. Ale nie wiem, czego miałabym się po nich spodziewać. Przecież świat się nie zatrzymał w ramach wojny, tylko pędzi dalej, może teraz nawet jeszcze szybciej i bardziej intensywnie. Wojna.
Księżyc za oknem, któremu się przyglądam, świeci całkiem tak samo jakiejś matce, która ucieka z dziećmi z bombardowanego miasta. Albo żołnierzowi, który nie wie, czy dożyje jutra. Trudno w to uwierzyć. Wojna.
A jednak może właśnie o to cbodzi, by tym bardziej żyć. Doceniać ciszę podwórka. Pomóc tym, którym trzeba, na tyle, na ile da się. I wierzyć. Że jeszcze będzie normalnie. Tak bardzo spokojnie i bezpiecznie, że słowo ”wojna” prześlizgnie się przez gardło gładko.
Jak „zawilec”. Albo „nadzieja”.