Te ileś dni, kiedy mnie nie było

przez | 27 listopada 2021

Tego jeszcze świat nie widział, bym na tak długo zniknęła ze snuja. Przez okrągły tydzień nie nadawałam tu moich myśli ani fantazji, ani nawet całkiem bezsensownych śmichów-chichów. Trochę mi z tym dziwnie i nieswojo, ale zarazem czuję, że to jest całkiem w porządku. Tak też może być, że znikam z bloga, choć generalnie, to ja tu lubię spędzać czas. Wymościłam sobie całkiem wygodny, miękki i przytulny kącik, w którym bardzo miło upływają mi wieczory, kiedy moje dzieci utrudzone po całym dniu, wreszcie zasną. Zdarza się jednak, jak widać i tak, że inne kąty i kąciki, a nawet czarne dziury, pochłaniają mój czas, przestrzeń i inne krzywe i proste mojej duszy, ciała i umysłu, a moje dzieci czasem zamiast spać, kicają wieczorową porą po mnie, łóżku i kawałku mieszkania jak dwa nigdy nie śpiące króliki.

W ostatnim jednak czasie leżałam całe dnie zmożona chorobą, w której to można było dopatrzeć się takich oznak jak kaszel i brak tchu, a także gorączka i osłabienie totalne. Daję słowo byłam tak pozbawiona sił, że przejście do toalety było wyczynem, wyprawą pełną heroizmu i pokonywania słabości, podróżą w siną dal, pełną niebezpieczeństw, a przede wszystkim długaśnych kilometrów, których ilość przekraczała możliwości dostępne moim nogom. Za każdym razem docierałam do tego, jakże szczytnego celu, dumna i blada, choć bladość brała się raczej z braku odpowiedniego pożywienia i choroby. Duma jednak była autentyczna, choć ogólne zobojętnienie na świat biorące swój początek w zmęczeniu i wykończeniu ogólnym, psychicznym i fizycznym, nieco przyćmiewało jej blaski.

Głównie leżałam, trochę śpiąc, a trochę tkwiąc w ciele, odpłynięta i nietutejsza, jakbym była spowita kokonem obojętności, niemocy i braku chęci życia. Trwałam i czekałam na przeminięcie tego stanu, nie wiedziałam jednak, czy to kiedykolwiek nastąpi. Czasami w to wątpiłam. A czasami było mi absolutnie wszystko jedno. Wtedy po prostu byłam i nie byłam zarazem, a świat wokół mnie żył swoim całkiem odrębnym życiem, w którym moje ciało leżało na łóżku, otaczając duszę ściśniętą gdzieś w środku w małą, czarną, papierową kulkę.

Głód dopadał mnie zawsze znienacka. Był tak mocny, że jeszcze bardziej pozbawiał mnie sił. Nie miałam apetytu, więc nie wiedziałam, co mogłabym zjeść, nie miałam sił, więc leżałam dalej z tym zasysającym mnie od środka wirem coraz większego głodu i było mi tylko jeszcze słabiej i głodniej. Nie umiałam jednak przełamać tej zapętlającej się wewnętrznej historii. Umiejętność podejmowania decyzji stała się dla mnie nieosiągalna, umysł otaczała wata niemocy, a ciało coraz bardziej osuwało się w bezwład. Ostatecznie ratowały mnie banany, proste w obsłudze, dające poczucie sytości, do tego niepodrażniające żołądka zmaltretowanego lekami i chorobą.

W końcu wróciłam do świata, choć wcale nie tak od razu. Pewnego dnia poczułam, że mogę się przejść do łazienki i wziąć dłuższą kąpiel. To przedsięwzięcie, choć było miłe, zmęczyło mnie tak, że po skończeniu ablucji, musiałam się przespać dobrych kilka godzin. Mimo to obudziłam się znów z większą ilością sił i zjadłam bułkę popitą kefirem. No może pół bułki, nie szalałam tak od razu z całą, bo nie wiem, gdzie bym miała ją pomieścić. Chyba tylko w kieszeni.

Potem już z każdym dniem niemoc wycofywała się z mojego umysłu i ciała. Nawet mimo wciąż utrzymującej się temperatury, było mi lepiej. Bezsilność skapywała ze mnie nocami wsiąkając wraz z potem w prześcieradło. Zmieniałam często koszulki, a te nasiąknięte chorobą i brakiem sił wrzucałam do kosza na pranie, razem z prześcieradłem i poczuciem beznadziei. Choroba cofała się wracając w swoje poskręcane światy wirusów, bakterii i otchłani nicości. Na mojej twarzy pojawiły się kolory, a dusza rozprostowała się nieco i odzyskała coś z bieli. Zachciało mi się sera i czekolady. Ugotowałam zupę.

O moim powrocie do zdrowia zapewne całkiem nieźle świadczy fakt, że dziś upiekłam bezę. Chciałam uczcić zdrowie. Wciąż muszę jeszcze sobie przysiadać pomiędzy wbiciem jajek a odważeniem odpowiedniej ilości cukru, ale różnica jest ogromna. Teraz chce mi się. Robić i żyć. A to jest naprawdę dużo.

Stęskniłam się za pisaniem. W te dni, wieczory i noce, kiedy leżałam otoczona chorobą jak odgradzającą mnie od świata watą, nie miałam sił pisać, nie miałam myśli w głowie, nie miałam chęci na nic. Teraz powoli czuję jak powracają do mnie i krążą w głowie myśli, jak rodzą się pomysły. Wraca mi apetyt nie tylko na jedzenie. To ochota na życie, która przez chwilę zniknęła. Dziś świętuję zdrowienie, cóż to za wspaniałe uczucie!

Ps. Jeśli ktoś zastanawia się, co to za choroba, to odpowiadam: Covid. Choć zdaje się, że choroba ma inną nazwę, a covid to wirus, który ją wywołuje. Nie chce mi się jednak marnować czasu na sprawdzanie tej nazwy, bo i tak dość sporo go zużyłam na chorowanie. Doświadczenie to było nieprzyjemne, jednak przyniosło sporo pokory i wdzięczności za życie. I choć to akurat cenne dary, mam nadzieję, że w rubryczce „covid” mam już odfajkowane na całe życie. Za powtórkę dziękuję.

2 komentarze do „Te ileś dni, kiedy mnie nie było

  1. Justyna Piróg

    Rany, jak Ty cierpiałaś. Tak sobie myślę, że ta choroba uczyniła Cię jednak silniejszą. Teraz może być już tylko lepiej!

    Odpowiedz
    1. Snuje mi się Autor wpisu

      Było ciężko i nieprzyjemnie. Na szczęście to już za mną. Póki co, czuję się krucha i słaba. Ale być może, za jakiś czas, z pewnego dystansu zobaczę siłę, którą to doświadczenie mi dało. Jeśli mi dało, oczywiście 🙂

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *