Spaceruję po kresce. Może to lina, a more linia namalowana pędzlem. Kredą na chodniku. Ołówkiem.
W każdym razie istnieje tylko prosta kreska pod moimi stopami i nic więcej. Po lewej przepaść, po prawej przestrzeń. Albo odwrotnie.
Stawiam stopy równo i starannie. Jakbym rysowała szlaczki w zeszycie na początku mojej kariery edukacyjnej. Skupiona, z koniuszkiem języka uchwyconym w zęby.
KIedy czasem się zapomnę i idę ot tak, bez zastanowienia, jestem bardziej pewna w stawianiu kroków. Swobodna. Ale trudno mi się zapomnieć.
Kiedyś myślałam, że jest tylko jeden możliwy i bezpieczny sposób stawiania stóp. Prawidłowy. A przecież tyle jest lin, stóp i możliwości.
Kreska, po której idę, poprzecinana jest kreskami innych. Miło się czasem spotkać w miejscu przecięcia. Na skrzyżowaniu lin.
W tym obrazie świat przypomina przestrzeń wypełnioną pajęczyną istnień i kroków.
Niektóre kreski czasem się rwą. Niektóre stopy czasem zawodzą. A czasem chęci.
Zazwyczaj jednak liny prowadzą nas pewnie i prosto do swojego końca.
I jest w tym pewien porządek. Harmonia. A nawet spokój. Choć dużo niepewności.
Zamykam oczy i delikatnie kołyszę się na linie jak ptak, który przysiadł na drutach. Jutro przejdę kolejny kawałek. Ale teraz zatrzymam się na chwilę i zapatrzę. Na to, co tu. Na to, co dziś. Zwykłe i niezwykłe. Ulotne i trwałe. Delikatne i monumentalne. Chwilowe i wieczne. Nieskończenie skończone. Albo dopiero rozpoczęte.